Nie będzie prezydenta? Jak to nie będzie? Co za bzdury, przecież wybory tuż, tuż. Pozostał niespełna miesiąc i wszystko się rozstrzygnie, prawda? No, właśnie…
Artykuł 128 p.2 Konstytucji RP mówi:
Wybory Prezydenta Rzeczypospolitej zarządza Marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej, a w razie opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej – nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu, wyznaczając datę wyborów na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów.
Co to oznacza? Bez kalkulatora łatwo policzyć, że od 28 czerwca do 6 sierpnia, kiedy to upływa kadencja obecnie urzędującego Prezydenta, jest zaledwie 5 tygodni i nijak nie da się z tego zrobić 75 dni. Chociaż, być może PiS zakłada, że da się to jakoś to wyinterpretować. Patrząc na zapis oraz kalendarz wydaje się, że tutaj nawet śp. Lech Falandysz by nie pomógł. Można zastanawiać się czemu PiS to robi, bo przecież możliwości, aby przeprowadzić wybory latem bez całego tego zamieszania, wyrzucania w błoto 70 mln złotych, awantur w parlamencie, itp., było aż nadto. Najprostszym rozwiązaniem, choć pewnie także oprotestowanym, jest w takich sytuacjach wprowadzenie jednego ze stanów nadzwyczajnych. Nawet był wybór, bo choć koronawirusa trudno (zwłaszcza w świetle znanych nam faktów) uznać za jakąkolwiek klęskę, może prócz klęski intelektualnej, to taka interpretacja byłaby falandyzacją prawa o znacznie niższym ciężarze gatunkowym, niż bezpośrednie łamanie Konstytucji. No, ale to już było, minęło. Wybory na lato lub jesień przesunięte nie zostały, kadencja Prezydenta Andrzeja Dudy upływa na początku sierpnia, więc bałagan zapowiada się dość duży.
Ale jaki bałagan? – zakrzyknie być może fanatyczny zwolennik partii rządzącej pod wpływem, nawet nie alkoholu, lecz propagandy sączonej, a w zasadzie wylewanej wiadrami, z telewizyjnego okienka reżimowych Wiadomości. Przecież to wszystko wina opozycji! – jak to barwnie określa Stanisław Michalkiewicz – obozu zdrady i zaprzaństwa. To oni blokowali, a teraz powinni oddać 70 milionów! Może kogoś to zdziwi, ale taka narracja wcale nie jest odosobniona i słyszę ją od ludzi, którzy, jak się wydaje, mają nawet dość wysoki wskaźnik IQ. Odporność na głupotę jest jednak, co widzimy, mocno ograniczona.
Jestem daleki od gloryfikowania posunięć Senatu RP i tego, co wyprawiała PO w przeszłości i obecnie, ale jednak jakieś minimum zdrowego rozsądku powinno chyba obowiązywać. Patrząc na to, co się wyprawia, można spostrzec, że niektórzy mają głowy tylko po to, aby nosić na nich kapelusz. Nie wiem, czy część posłów, posłanek, poślic, czy poślinek, jak by może wolały feministki, nie zdawała przypadkiem matury w czasach, kiedy matematyka nie była objęta egzaminem obowiązkowym. To mogłoby wiele tłumaczyć, lecz chyba nadal nie wszystko. Wszak dodawanie w zakresie 100, to przecież program szkoły podstawowej i to wcale nie w klasach wyższych. Można było spokojnie tę arytmetykę przećwiczyć, czy poprosić o pomoc, jakiegoś kolegę magistra nauk ścisłych, żeby pomógł i nie zakładać dobrej woli opozycji, bo niby z jakiego powodu nagle miałaby nie skorzystać ze swoich prerogatyw? Przecież Marszałek Grodzki zapowiadał to od początku. Tymczasem Naczelnik się zakiwał (no, może nie na śmierć), ale zaplątał się we własne nogi dość poważnie. Kto rozwiąże supeł?
Jarosław Gowin może być tu, wbrew ogólnemu przekonaniu, postacią kluczową. Przecież to on składał zawiadomienie do CBA o interesach braci Szumowskich już w 2016 roku i to prawdopodobnie od niego wyszła informacja do Gazety Wyborczej, która pozwoliła otworzyć na nowo tę „puszkę Pandory”. Warto przyjrzeć się jego działaniom w szerszym kontekście, bo o ile dzielnie trzymał się poły płaszcza „większego” Jarosława, gdy PiS był na fali, o tyle przeszłość polityczna i rola kreta w trakcie kadencji (rozkładanie szkolnictwa wyższego na łopatki, zapowiedź położenia się „Rejtanem” za gender studies, flirt z kolegami z PO w kwestii głosowań w Sejmie itd.), nie pozostawiają złudzeń, co do rzeczywistych intencji byłego wicepremiera. Już w trakcie zadymy przed głosowaniem Sejmu w sprawie wyborów 10 maja i pertraktacji z Naczelnikiem, widać było, że kieruje nim chłodna kalkulacja. Faktem jest, że nie chciał prawdopodobnie zaryzykować i sprawdzić ile „szabel” ze swojego ugrupowania stracił na rzecz PiS, bo to mogłoby zakończyć jego karierę polityczną. Zostawił sobie jednak wszystkie furtki otwarte, bo co się odwlecze, to nie uciecze.
Kiedy jeszcze przeanalizuje się do tego polityczny rodowód kluczowych postaci obecnego Rządu, widać jasno, że coś poszło nie tak. Przynajmniej z punktu widzenia konserwatywnego wyborcy, o ile jeszcze takie „zwierzę” istnieje. Gowin, Gliński, Morawiecki, Emilewicz, to osoby z nieco innej bajki, niż twardy trzon PiS z Naczelnikiem na szczycie. Jednak tnadal nie tłumaczy to całości, bo przecież, jak mówi przysłowie: „Widziały gały, co brały”. Miałkość poglądów polityków bez kręgosłupa, „spadochroniarzy”, którzy zawsze starają się wykorzystać wiatr historii (histerii zresztą również), aby tylko dorwać się do kolejnego słoika konfitur, jest ogólnie znany. Zdziwiłbym się, gdyby Naczelnik, nie zaglądał w CV swoim najbliższym współpracownikom, zwłaszcza, że większość z nich zna od lat. Czy naprawdę w obronie status quo (nasza partia, nasz prezydent), nie przewidywał możliwych konsekwencji? To prawda, że władza się zużywa i przekładanie wyborów o pół roku mogłoby zmienić w notowaniach dość dużo, ale przełożenie ich o dwa miesiące, raczej nie. Tymczasem sytuacja nie wygląda dobrze z kilku powodów.
Przecież, jeśli w lipcu, po wyborach, nawet jeden choćby przytomny, a niezadowolony z ich wyniku, wyborca złoży (zgodnie z Konstytucją) wniosek kwestionujący ich legalność, to Sąd Najwyższy raczej nie będzie miał wyjścia… Zapis ustawy zasadniczej brzmi tak, jak zacytowałem na początku i z punktu widzenia prawa, logiki i arytmetyki, wybór Prezydenta będzie nielegalny.
Oj, tam, oj tam… zaraz nielegalny, a ileż to praw w tym nieszczęśliwym kraju obowiązuje, które są niezgodne z Konstytucją i nikt z tym nic nie robi, więc jeden prezydent w tę, czy tamtą stronę, nie stworzy większej różnicy. Też prawda. Groźne jest jednak nie to, że wybory być może trzeba będzie powtórzyć, ale fakt, że w bardzo trudnym momencie kryzysu światowego, także w obliczu tego, co widzimy za oceanem, polski Prezydent albo utraci legitymację do sprawowania swej funkcji, albo państwo polskie zostanie na kilka miesięcy bez prezydenta. To zawsze jest sytuacja zła, tym bardziej, że ani urzędnicy UE, ani nasz zachodni sąsiad, nie są szczególnie zainteresowani, aby Polska była państwem silnym i zrobią wiele, aby tę łódkę wywrócić.
Czemu więc nagle mistrz intrygi, uznawany za wytrawnego gracza, być może nawet najskuteczniejszego na polskiej scenie politycznej, daje się ogrywać jak dziecko? Czemu brnie w uliczkę, która może okazać się ślepa? A może uważa, że kandydaci nie bojkotując wyborów organizowanych ze złamaniem ustawy zasadniczej, w praktyce legitymizują tę farsę? Trudno zakładać, że dowiemy się tego jeszcze w czerwcu.
Zatem mamy, to co mamy. Optymizmem nie wieje jakoś mocno, ale jedno jest pewne – po wakacjach całą tę klasę potyliczną, przepraszam – polityczną, ze szczególnym uwzględnieniem p-osłów partii rządzącej, należałoby odesłać do klasy pierwszej. Oczywiście, podstawówki, broń Boże gdzieś wyżej!
Czytaj też: Pobożny koronawirus, Gigantyczna manipulacja, W cieniu pandemii, Szczyt Szumowskiego, Maseczka na każdą okazję, A jednak się kręci…, Totalna ściema, Kiedy rozum śpi