Lekarstwo gorsze od choroby?
Rzut oka na zestawienia śmiertelności w Europie w ostatnich tygodniach, w sposób jasny i klarowny pokazuje, że podstaw do paniki nie ma, a już na pewno do tak drastycznych działań i ograniczania swobód obywatelskich, z jakimi mieliśmy i wciąż mamy do czynienia, nie tylko w Polsce. Jest rzeczą oczywistą, że rządy poszczególnych krajów mają prawo wprowadzać różnego rodzaju zakazy, czy czasowe obostrzenia dla prewencji i ochrony obywateli, tylko wszystko to powinno być oparte o empiryczne dane oraz zdrowy rozsądek. Większość ludzi raczej nie czyta analiz epidemiologów i nie słucha ich krytycznych, opartych jednak o konkretne dane na przestrzeni wielu lat, uwag. Dlatego już nie dziwią wszelkie „zachowania stadne”, które mogą występować pod wpływem histerii codziennie podsycanej przez szukające sensacji media, ale jeżeli takim zachowaniom poddaje się rząd, to jest z pewnością bardzo źle. Władze postanowiły nam zafundować lekarstwo znacznie gorsze od samej choroby, zatem powinny wziąć na siebie wszelkie konsekwencje działań, które już obecnie prowadzą wprost do wielu tragedii rodzinnych, gdy upadają firmy dające utrzymanie wielu ludziom. Niestety, to nie wszystko, ponieważ kumulacja podejmowanych obecnie decyzji gospodarczych dopiero przed nami, a analitycy dość jasno i w sposób jednoznaczny mówią, że latem, a najpóźniej jesienią, albo na początku przyszłego roku, będzie katastrofa, która nie miała precedensu w ciągu ostatnich 100 lat. I to nie są żadne opowieści z mchu i paproci, lecz prosta konstatacja oparta o bieżące wyniki i statystykę. Jeżeli bowiem kilkadziesiąt tysięcy firm przestaje działać praktycznie z dnia na dzień i przedsiębiorcy nie widzą możliwości ratunku, ani światełka w tunelu, a rząd mówi głośno i z emfazą o tarczy rzucając im jakiś ochłap, który można określić krótko – „koło w czoło”, jak mają zaufać takiej władzy na dłużej? Kto to „dłużej” przetrwa, jeśli nawet nie wiadomo o jakich terminach rozmawiamy? Tak to, niestety, wygląda, gdy zamiast odporności stadnej, mamy stadną histerię, a już największą chyba po stronie rządowej…
Tarcza nie wystarcza
To, że kolejne decyzje polityczne determinują ekonomię państwa i to przeważnie na wiele lat, jest truizmem, a każdy zdaje sobie tego sprawę. Nie da się przecież, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dokonać nagle zmian, które by przyniosły jakiś korzystny efekt po kilku tygodniach. Bardzo łatwo coś zniszczyć, odbudować trudniej. Dobrze to ujął kiedyś nieodżałowany trener Górski: „Łatwiej kijek obcieńkować, niż go potem pogrubasić”. Jednak za podejmowane działania, które zrujnowały, bądź zrujnują wiele biznesów, raczej na długie lata, albo bezpowrotnie, ktoś powinien odpowiedzieć.
Rząd, coraz intensywniej pracuje nad wdrożeniem kolejnych elementów „tarczy antykryzysowej”, wśród których znajdzie się na przykład podwyższenie liczby uprawnionych do zwolnień ze składek ZUS firm. W drugiej wersji zmian, dotyczy to nie tylko przedsiębiorców, którzy zatrudniają do 9 pracowników, ale nawet do 49, wprawdzie zwolnienie tylko z 50% składek, ale z pewnością brzmi to nieco lepiej, niż pierwsze propozycje. Trwają prace nad kolejnymi wersjami zmian. Tarcza jest przemalowywana, klejona w miejscach, które pękły, ale wciąż ma dziury. Być może zostaną wprowadzone w końcu dobrowolne ubezpieczania w ZUS. To akurat jeden z postulatów Konfederacji, który formacja rządząca ma teraz okazję przejąć. Jeżeli ktoś myśli, że budżet się przez to zawali, to jest w dużym błędzie. Budżet się zawali przede wszystkim dlatego, że upadną tysiące małych firm, bo to one, w ponad 73% decydowały dotąd o wpływach do „wspólnego worka”. Tylko, że z takiego worka nie należało w czasach prosperity wyciągać wszystkiego i rozdawać, jak Święty Mikołaj… Można powiedzieć, no ale kto mógł przewidzieć, że przyjdzie jakiś koronawirus? Oczywista bzdura, bo fakt że koniunktura gospodarcza nigdy nie była i nie jest trwała, a zdarzenia losowe związane z kaprysami natury (powodzie, susze, epidemie itd) zawsze się zdarzały. Wiedzą o tym ludzie z wykształceniem podstawowym, a i bez wykształcenia również i nie trzeba tu żadnej profesury. Sytuacja, w której poważne państwo może się zawalić z powodu jakiegoś wirusa udowadnia tylko w całej rozciągłości, że z powagą nie ma to państwo zbyt wiele wspólnego. Teraz właśnie rozpoczął się generalny test, który zdają władze poszczególnych krajów. Działania w Polsce można, jak dotąd, ocenić najwyżej na 2+, żeby już ten plus tradycyjnie przy Rządzie pozostał…
Gospodarka światowa to system naczyń połączonych, a im słabsze państwo, tym mniej od niego zależy i jego ekonomia tym mocniej uwarunkowana jest zawirowaniami na rynkach zewnętrznych. Wszak same koszty obsługi długu zagranicznego mogą nas nieźle stłamsić, za co oczywiście nie będzie odpowiedzialny wyłącznie obecny rząd, ale też kilka poprzednich, choć akurat ten miał rzeczywistą szansę, by to zadłużenie znacznie zmniejszyć. Teraz już „mleko się rozlało”. Szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że mamy nadal własną walutę, dzięki czemu nie musimy być jedynie biernym obserwatorem siedzącym, jak ubogi krewnym, na garnuszku banku centralnego UE, ale jesteśmy w stanie swoją polityką monetarną częściowo wpływać na to, co się dzieje na rynku wewnętrznym, co może pozwolić wyjść z zapaści nieco szybciej. Osłabienie złotówki będzie też korzystne dla naszego eksportu, pod warunkiem, że w ogóle będziemy mieli co eksportować, a nie jest to takie oczywiste, gdy firmy produkcyjne padają jak muchy ze względu na przerwane łańcuchy dostaw, zamykane granice, czy olbrzymie problemy z kontraktami, odbiorcami i powierzchnią magazynową oraz zdolnością do utrzymania zespołu pracowników. Nie wszystko jeszcze stracone i nie czas teraz płakać nad rozlanym mlekiem, lecz właśnie ratować firmy. Tylko przy pomocy tratwy, a nie dziurawego, albo jak wolą niektórzy, betonowego koła.
Kiedy to wszystko się skończy?
Dobre pytanie… Chyba każdy chciałby znać na nie odpowiedź. Niestety, mam złą wiadomość. W pewnym sensie, to się nie skończy już nigdy. Świat nie będzie wyglądał tak samo, jak przed tą wielką hucpą, albo jak kto woli, pandemią. Tak, tak… słyszę już głosy krytyki, że tak nie można, przecież giną ludzie i to nie są żadne ćwiczenia, ale czysta prawda. Zgadza się, tyle tylko, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Epidemie zdarzały się i to znacznie większe, a na pewno też będą się powtarzać. Czasem mniej, innym razem trochę bardziej groźne. Sęk w tym, by umieć rozpoznać co jest faktycznie niebezpieczne, a co tylko sprawia takie wrażenie.
Dotychczasowe wyniki nie wskazują w żadnym razie, że mamy jakiś Armagedon zdrowotny. Przypomnę tylko, że wszystko rozpoczęło się przecież jeszcze w listopadzie, w Chinach, a na przełomie roku dotarło do Europy i innych krajów, a więc mija właśnie 5 miesięcy! Jeżeli w tym czasie na całym świecie z powodu Covid-19 (nawet przy założeniu najlepszej woli prowadzących statystyki we wszystkich krajach) zmarło poniżej 300 tyś osób, to mówienie o pandemii stanowi nie tylko poważne nadużycie, ale jest wręcz czystą głupotą, bo inaczej określić tego się chyba nie da. Przypomnę, że w Polsce umiera ponad 1200 osób dziennie, co pomnożone przez 4 miesiące daje już 144 tyś, a mówimy na razie tylko o jednym i wcale nie największym przecież, kraju. Nie dość tego! Jeśli spojrzymy na dane epidemiologiczne szerzej, to odsetek ludzi młodych „zabitych przez koronawirusa” (cudzysłów nieprzypadkowy, bo sam wirus nie zabija), w takich krajach jak Włochy, czy Hiszpania, gdzie ofiar było w Europie najwięcej, nie przekracza 1%. Do niedawna w Italii było to zaledwie 0,2%, w Chinach zresztą również. Jest przy tym niezwykle prawdopodobne, że kilkadziesiąt procent z hospitalizowanych osób 75+ i tak zmarłaby na choroby towarzyszące, lub po prostu na zwykłe zapalenie płuc, które bywa bardzo częstym powikłaniem popularnej grypy. Na to zwrócił w swoim marcowym wywiadzie uwagę dr Wolfgang Wodarg, jeden z bardziej znanych epidemiologów w Europie.
Kryzys 2020 potrwa dłużej…
Zatem, gdy piszę, że to się może nie skończyć nigdy, wcale nie mijam się z prawdą. Mam wewnętrzne przekonanie, że ta „tresura”, z którą wszyscy w mniejszym, czy większym stopniu w ostatnim czasie się stykamy i dobrze ponad 100 tyś mandatów już tylko w ciągu kilkunastu dni, to przygrywka i początek większej całości. Kolejne odsłony wciąż jeszcze przed nami, być może już późną jesienią, co zresztą nasz dzielny pan minister zapowiada. I nawet nie chodzi o to, że jakieś koncerny zarobiły miliony, czy miliardy na testach, inne na sprzedaży maseczek i rękawiczek gumowych, a kolejne uzyskają biliony, gdy w końcu wyprodukują i sprzedadzą swoją szczepionkę. Patrząc nieco szerzej, był to (a wciąż trwa) znakomity poligon doświadczalny dla władz, jak dalece można będzie wziąć obywateli za twarz i jak daleko posuniętej głupocie i cynizmowi się nie oprą, o ile będzie ona odpowiednio podbudowana medialnym przekazem. Wiemy już, że ten test wypadł niemal wzorowo. Wszyscy grzecznie siedzą w maseczkach na co drugim siedzeniu w autobusach, a jeśli już koniecznie wyjść muszą, zachowują odstępy, grzecznie płacą mandaty, najpierw za wizytę w parku, a potem za rozmowę ze znajomym na ulicy bez zachowania 2 metrów odstępu. Nawet jeżeli są jakieś poważne wątpliwości co do podstawy prawnej i zgodności przepisów z konstytucją, obywatele słuchają karnie komunikatów i z wypiekami na twarzy przekazują sobie najnowsze informacje o kolejnych zakażeniach i zgonach, jakby to były najatrakcyjniejsze newsy w historii. Przy tym święcie wierzą w to, że od zakażenia uchroni ich jakaś maseczka. Naprawdę są przekonani, że będą przez to o wiele bardziej bezpieczni. Czyż to nie jest osobliwe? No, a jeżeli zachoruje jakaś gwiazda i zaapeluje w mediach społecznościowych #zostańcie w domu, już nikt nawet nie podejmie polemiki. Smutne to, bo przecież nie będzie prowadziło w żadnym razie do integracji społecznej, ale coraz dalszej atomizacji społeczeństwa, a raz odebranych swobód obywatelskich władza nigdy w pełni nie odda, o czym mogliśmy przekonać się po zamachach na World Trade Center. Zostaliśmy zmuszeni do noszenia maseczek, co przewidziałem wcześniej pisząc o tym na stronach portalu Tu Łódź i wszyscy karnie zasłaniają usta bez względu na to, czy kaszel już mają, czy też dopiero dostaną go w prezencie, po kilku dniach noszenia maseczki, będącej siedliskiem bakterii już po 40 minutach. Nie mam złudzeń, że z oszczędności będą ją zmieniać choćby 2 razy na dzień, a przecież jeśli ktoś musi się przemieszczać bo wykonuje pracę na powietrzu (np. listonosz), powinien mieć takich maseczek nawet kilkanaście dziennie. Jaki to ma sens, gdy nie kicha i nie kaszle, trudno dociec, ale WHO „rekomendowała”…
Całego życia nie da się jednak przenieść do internetu. Nawet gdyby się udało, to co stanie się, kiedy ktoś tę sieć wyłączy? Czy nadal będziemy potrafili jeszcze ze sobą normalnie rozmawiać nie stojąc dwa metry dalej? A może właśnie o to chodzi, żebyśmy tę umiejętność jak najszybciej stracili?
Polecane teksty: Gigantyczna manipulacja, Szczyt Szumowskiego, Maseczka na każdą okazję