Okazuje się, że miałem rację! Kilka tygodni temu napisałem tekst Ukraińcy ruszą na Moskwę, którego tytuł miał mieć nieco prowokacyjny wymiar, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył, że wojna u naszych wschodnich sąsiadów potrwa dłużej niż tydzień. Dla Putina miało być szybko, łatwo i przyjemnie, o ile zabijanie żołnierzy, a zwłaszcza cywilów, może komuś w ogóle przyjemność sprawiać. Cóż, przekonaliśmy się, że świat pełen jest różnych psychopatów i Kill Billi, chętnie mordujących, najlepiej masowo. Czyżby więc moje słowa nieoczekiwanie miałyby stać się prorocze? Szczerze wątpię, ale ostatnio padły one przecież, choć niedosłownie, z ust samego przywódcy Ukrainy. Powiedział, że jedyną opcją, którą może zaakceptować jest… zwycięstwo. Ktoś powie, że „pojechał po bandzie”, bo jak inaczej ma niby wygrać, jeżeli nie zmusi zimnego ruskiego czekisty do kapitulacji? Czyli powinien, kolokwialnie pisząc, „pogonić kota” Rosjanom i stanąć z wojskiem, w odpowiednio dużej liczbie, na Placu Czerwonym, gdzie żołnierze ukraińscy będą witani kwiatami oraz chlebem i solą? Chyba jednak w oku. Takiej wyobraźni można panu Zełenskiemu tylko pozazdrościć. Nie o tym jednak będzie ten felieton, ani nie o powodach, dla których wyżej wymieniony tak błaznuje, bo to wymaga oddzielnego artykułu.
Zakończyły się baraże w piłce kopanej oraz cykl turniejów tenisowych Sunshine Double w USA. Co to ma wspólnego ze sobą, a do tego z Ukrainą? Ano, ma! Zacznijmy od piłkarzy. Rozegrali świetny, choć dość szczęśliwy, mecz barażowy ze Szwecją. Rosjanie zostali wykluczeni z rozgrywek w ramach retorsji za napaść na sąsiedni kraj. Czy słusznie, czy nie, to inna kwestia. Nam odpadł więc półfinał z niewygodnym przeciwnikiem, o co żal mieli Czesi i Szwedzi oraz przede wszystkim futboliści z kraju Putina. Władze federacji poszczególnych dyscyplin prowadzą tu niezależną politykę i na przykład w tenisie jedyną sankcją jest pozbawienie zawodników możliwości gry pod flagą Rosji. Nagrody finansowe mogą jednak zatrzymać. Wykluczenie dotyczy wyłącznie rozgrywek drużynowych, w których i tak najczęściej gra „drugi garnitur” graczy większości państw, bo gwiazdy niechętnie zmieniają plany startowe z miłości do barw narodowych. Choć trzeba uczciwie przyznać, że wyjątki się zdarzają. Wiemy już, że Iga Świątek zagra za niespełna dwa tygodnie w Radomiu w meczu z Rumunkami w ramach Billie Jean King Cup. Simona Halep nie, ale to akurat z powodu kontuzji. We wspomnianym meczu barażowym nasi kopacze zostawili na boisku serce oraz zdrowie, a Kamil Glik grał z poważnym urazem od 4 minuty do końca meczu. To się nazywa charakter! Oczywiście, inni powiedzą, że głupota… Wiadomo, że dłuższa przerwa w występach klubowych może się odbić na finansach itd., ale cieszy, że są ludzie, którzy na to gwiżdżą, bo biało-czerwony strój z orłem na piersi do czegoś zobowiązuje. Zatem, jedziemy do Kataru! Ściślej rzecz biorąc, ja akurat się nie wybieram, a i nie wszyscy piłkarze z obecnego składu, pewnie będą mieli taką możliwość. Wiemy już, że Jakub Moder zerwał więzadła krzyżowe i 4 miesiące, to raczej przerwa minimalna. Być może do jesieni da radę wrócić do formy. Cóż, taki sport… No, właśnie. Można polskiej piłki nie lubić, lecz należy docenić ten awans, nie tylko dlatego, że zagramy w imprezie tej rangi po raz czwarty z rzędu, a Włosi, aktualni mistrzowie Europy, po raz kolejny się nie zakwalifikowali. Po drodze zaliczyli kompromitację dużego kalibru, przegrywając u siebie z Północną Macedonią. Czy ktoś słyszał o takiej potędze piłkarskiej? No, właśnie… Czyli sukces Polaków należy cenić. Trener, który przeprowadził nas w miarę „suchą nogą” do baraży, uciekł do lepiej płatnych zajęć klubowych, zapominając nawet zatelefonować choćby do kapitana drużyny. No, ale każdy zachowuje się, jak potrafi. Wzięty trochę „z łapanki” Czesław Michniewicz, niedawno wyrzucony (bardziej uprzejmie brzmi: zwolniony za brak wyników sportowych) z Legii Warszawa, miał sporo wolnego czasu, sprawdził się w roli selekcjonera nie najgorzej. Z dwóch meczów rozegranych z kadrą (towarzyski ze Szkocją i ten o stawkę awansu) wyszedł z czterema punktami. Wprawdzie po tym pierwszym miał w zespole szpital, bo wypadł Milik, Salamon i Piątek (z siedmioma szwami na Achillesie), a mimo wszystko się udało!
Czy można postawić tezę, że „nowa miotła” zamiata lepiej? Wydaje się, że tak, choć były szef PZPN Zbigniew Boniek, przytomnie zauważył, że to Sousa zdobył z tą kadrą 20 punktów, które dały w ogóle możliwość gry w barażach. Do tego, jak się okazało, „opatrznościowo” przegrał ostatni mecz z Węgrami, bo dzięki temu, choć nie zostaliśmy rozstawieni, to trafiliśmy na wykluczoną później Rosję, a nie wiadomo, czy na przykład taka Macedonia Płn., nie sprawiłaby nam przykrej niespodzianki i to Włosi mogliby się cieszyć, albo jakaś inna, nieco mniej faworyzowana drużyna. No, dobrze. Mamy tę „nową miotłę” w kadrze, ale czy będzie „wymiatać” okaże się w listopadzie. A co z tenisem? Otóż to, o co apelowałem pisząc kilka miesięcy temu o Idze Świątek, stało się faktem. Zwracałem uwagę, że formuła pracy z trenerem Piotrem Sierzputowskim, najprawdopodobniej się wyczerpała, a coraz częściej oglądane na korcie łzy naszej „tenisowej nadziei”, stawały się już irytujące, nawet bardziej, niż sama bezradność tenisistki w spotkaniach z kilkoma dziewczynami. Mówi się, że zawodniczki mają swoje „zmory”. Agnieszka Radwańska miała ich kilka, jak Kuźniecowa, Szarapowa, Azarenka, czy Williams, choć Serena była akurat zmorą dla wszystkich tenisistek, może z wyjątkiem Japonki Osaki, ale to już u schyłku swojej kariery. W ubiegłym roku okazało się, że u Igi liczba tych, nieszczególnie lubianych, eufemistycznie pisząc, przeciwniczek, rosła coraz szybciej. Tunezyjka Ons Jabeur, pokonała ją trzykrotnie, podobnie jak Greczynka Maria Sakkari. Nie wygrała też meczu z Łotyszką Jeleną Ostapenko. Ujemny bilans miała również z Hiszpanką Muguruzą i Rumunką Simoną Halep. To, rzecz jasna, żadna tragedia, ale łzy na korcie pokazywały sporą niestabilność emocjonalną naszej gwiazdy. Zapewne jej bliscy, zwłaszcza ojciec, dostrzegli, że mimo znakomitego bilansu roku i zakwalifikowania się do turnieju Masters w Meksyku, problem jest i dłużej zamiatać pod dywan się go nie da. Zresztą, to nie miałoby większego sensu. Zmiana pod koniec roku okazała się słuszna. Tomasz Wiktorowski, który doprowadził Radwańską do wielu finałów i wygrania prestiżowego turnieju najlepszej ósemki pań w 2015 roku, w Singapurze, wydawał się być idealnym kandydatem. Tym bardziej, że „był pod ręką”, bo nie musiał rezygnować z pracy, nie licząc funkcji komentatora Canal +. Ryzyko pomyłki niewielkie, a umowę podpisano ponoć tylko na kilka miesięcy, więc wszystko można było jeszcze ewentualnie skorygować, gdyby coś poszło nie tak. Czy dzisiaj ktokolwiek rozsądny będzie pytał o przyszłość trenera Wiktorowskiego u boku Igi Świątek? Spektakularny sukces „nowej miotły”? Wszak dwa półfinały (Adelajda i Australian Open) oraz zwycięstwa w trzech kolejnych turniejach rangi mandatory 1000, Doha, Indian Wells i Miami (w tym ostatnim bez straty seta) oraz awans na historyczne dla polskiego tenisa, pierwsze miejsce w rankingu WTA z tegorocznym bilansem meczów wygranych 26 do 3, to coś, na co fachowcy z całego świata cmokają z zachwytu. Istotnie, gra Igi zmieniła się w sposób zdecydowany, choć fachowcy mówią o niuansach, które robią różnicę. Obecnie Świątek jest najlepiej returnującą zawodniczką na świecie, co przekłada się nie tylko na wyniki poszczególnych spotkań, ale też na strach przeciwniczek przed nieco słabszym serwowaniem, przez co popełniają o wiele więcej podwójnych błędów grając przeciwko naszej tenisistce. Ale aspekty techniczne to jedno, a nastawienie Igi, konsekwencja w grze i umiejętność odwracania wyników meczów, kiedy przegrywa pierwszego seta, to zupełnie nowa historia. I z pewnością, w moim przekonaniu, nie jest to akurat zasługa psycholog Darii Abramowicz, ale właśnie trenera! To on dał Polce wiarę w sukces i dokonał kilku niezbędnych korekt. Pewność siebie, o czym Iga mówi w wywiadach, rosła po każdym zwycięstwie, których ma już 17 z rzędu, a to prawdopodobnie nie jest koniec rekordowej serii, bo będzie chciała ją kontynuować na kortach ziemnych, swoich ulubionych. Czyli znów zmiana „miotły”, która okazała się najlepszym rozwiązaniem?
Tak daleko bym nie szedł. Napisałem wyżej, że nikt przytomny, nie będzie kwestionował pozycji Tomasza Wiktorowskiego. Owszem, fachowcy pewnie nie, ale ja do nich nie należę, więc mogę sobie pozwolić na więcej. Otóż, przypomnę, że ojciec Agnieszki Radwańskiej, bardzo długo twierdził, iż córka osiąga spektakularne wyniki nie z powodu zasług w pracy pana Tomasza, lecz POMIMO tego, że to on trenuje starszą z sióstr Radwańskich! Dziś mało kto o tym pamięta i można wzruszyć ramionami, bo przecież niekwestionowana pozycja tenisistki w TOP10 przez 6 lat (najwyżej była numerem 2), to z pewnością wynik znakomity. Nie wygrała Wielkiego Szlema? To na pewno boli kibiców i zawodniczkę do dziś. Zwłaszcza, że było tak blisko… Niestety, w 2012 roku Serena nie dała się pokonać w finale Wimbledonu. Pewnie nikt by z nią wówczas nie wygrał. Szkoda półfinałów rok później i w 2015 oraz tych w Australii (2014 i 2016). Czego zabrakło? Dobre pytanie… Czy tylko filigranowa postura przeszkodziła w ogrywaniu zawodniczek, które „naparzały ile fabryka dała”? A może jednak było coś na rzeczy w wypowiedziach pana Radwańskiego? Dziś, kiedy Iga sadowi się na tenisowym „tronie”, takich pytań zadawać nie wypada… Czyżby? To ja właśnie, jako ten „ruski troll”, pozwolę sobie włożyć kij w szprychy. Nie śmiem kwestionować umiejętności trenerskich, ani poprzedniego, ani obecnego coacha naszej najlepszej tenisistki. Natomiast zaryzykuję twierdzenie, że choć na sukces składa się wiele czynników, to PODSTAWOWYM jest ZDROWIE. Brak kontuzji i pewność w poruszaniu się po korcie można uzyskać, jeśli przygotowanie fizyczne jest właściwe, a w przypadku Igi było ono ostatnio idealne! Tutaj wielka rola zespołu z panem Maciejem Ryszczukiem na czele. Czy da się sprawić, że tenisistka będzie grała mocniej, serwowała lepiej i przystępowała do kolejnych spotkań z większą „agresją” i pewnością siebie? Z pewnością tak! I nie przeszkodzi postura, bo widzimy w turze graczy, którzy „nie grzeszą” wzrostem, jak Argentyńczyk Diego Schwartzman, czy innymi „okazałymi” parametrami fizycznymi, a jednak wyniki osiągają znakomite. By daleko nie szukać, Jannik Sinner, który na cieniutkich nóżkach wygląda, jakby miał się za chwilę złamać, a uderza bardzo mocno i wytrzymuje wiele wymian. Owszem, dopadają go czasem kontuzje, lecz przez większość sezonu gra skutecznie, podobnie jak nasz Hubert Hurkacz. Przykładów z turu żeńskiego również można podać kilka. Wspomniana wcześniej Simona Halep, to przecież była nr 1 rozgrywek WTA. Weronika Kudermietowa, czy ostatnio Leylah Fernandez, nie są zbudowane tak, jak Serena, czy choćby Aryna Sabalenka, a uderzają mocno i dają radę utrzymywać się w czołówce, choć nie mają jeszcze na koncie aż tak spektakularnych sukcesów, jak Iga. Zatem, o co chodzi? Zmierzam do tego, że dobór właściwych ludzi do sztabu szkoleniowego jest niezwykle istotny, ale jeden człowiek nie będzie w stanie zmienić wszystkiego i z zawodniczki słabej, zrobić gwiazdy. To tak, po prostu, nie działa. Niezwykle ważny jest talent, podstawowe wyszkolenie techniczne i WŁAŚCIWE PODEJŚCIE DO SPORTU w ogóle. A to akurat Iga posiada. Miała to również Agnieszka ZANIM zajął się nią Tomasz Wiktorowski. Szlifowanie diamentu jest łatwiejsze, niż jego znalezienie i wstępna obróbka. W tym sensie, doskonale rozumiem to, co miał na myśli pan Radwański. Ile nowej jakości może wnieść do gry Igi nowy trener, przekonamy się naprawę dopiero wtedy, kiedy przyjdzie prawdziwy kryzys, bo trzeba będzie bronić kilku tysięcy punktów, a przytrafi się gorszy okres w życiu, kontuzja, czy jakiś „zakręt”, jaki widzimy na przykład u Naomi Osaki. Niestety, nie dowiemy się, czy to, co udało się z Igą, Tomasz Wiktorowski zrobiłby też z Olgą Danilowicz. Współpraca z nadzieją serbskiego tenisa żeńskiego, która ma być następczynią Any Ivanovic, trwała kwartał i została przerwana przez mniemaną pandemię. Chociaż przez trzy miesiące, jak widać, można zrobić wiele… Tylko, czy zawsze i z każdą zawodniczką? NIE! Polecam tę rozmowę specjalistów, którzy znają Igę od 10 lat i wiedzą w jaki sposób rodził się sukces.
Czy Iga wygra kilka turniejów wielkoszlemowych? Jako kibic, bardzo mocno w to wierzę, ale może się zdarzyć, że nie będzie to wcale tak proste, jakby się wydawało. Wtedy dopiero poznamy prawdziwą wartość pracy coacha. Inaczej pracuje się z pewnością z nastolatką, a nieco inne aspekty będą miały znaczenie w motywowaniu w pełni dojrzałej kobiety. Rację ma mąż i wieloletni sparingpartner Agnieszki Radwańskiej, Dawid Celt, mówiąc, że trudno porównać pracę obu trenerów Igi, bo na wcześniejszym etapie, Wiktorowski po prostu by się z zawodniczką nie spotkał i nie poprowadził jej przez 5-7 wcześniejszych lat, ponieważ tym się nie zajmował. No, właśnie… A czyż właściwe ukształtowanie młodego zawodnika nie jest rzeczą najcenniejszą? Pamiętam uwagi pana Tomasza, jeszcze jako komentatora stacji telewizyjnej, w których krytykował głęboki uchwyt rakiety przez Igę, sugerując, że przez to przeciwniczki będą miały nad nią przewagę. I co? Nie mają? 😉 Jestem przekonany, że sama tenisistka potrafi już coraz lepiej ocenić, a z czasem będzie to jeszcze łatwiejsze, gdzie kończy się wiedza, z której może skorzystać, a gdzie zaczyna się „szamanizm”, za który płacić, zwyczajnie już nie warto… Na razie cieszmy się „nową miotłą”. Albo, może lepiej, bądźmy szczęśliwi, że odkryliśmy taki talent? Tylko, co się stało z innymi utalentowanymi dziewczynami, skoro mamy tak znakomitych fachowców? Czy Czechy to większy kraj, czy akurat dziwnym trafem, rodzi się tam wyjątkowo dużo znakomitych tenisistek?
Na koniec jeszcze coś o „nowych miotłach” w polityce. Mam wrażenie, że wciąż działa na nas „efekt nowości”. Ilekroć podsuną nam jakiegoś bęc…, zresztą mniejsza z tym. W każdym razie, skoro mówi się, że lepsze jest wrogiem dobrego, to co ze złym? Największa tragedia, że zawsze trzeba dawać „kredyt zaufania”, a potem patrzeć, co się dzieje i na końcu powiedzieć, że „ten Szumowski nie był wcale taki zły, bo przecież liczba nadmiarowych zgonów za jego kadencji okazała się dwukrotnie niższa, niż w wyniku starań następcy„. No, dobrze, może i coś tam kombinował z tymi respiratorami, ale w końcu lepiej, że kupił takie, które nie działały. Dzięki temu, uratował tysiące istnień, czyż nie? Tak… Kredyt zaufania. I co? Zostaliśmy z tym kredytem oraz innymi kredytami, jak ten Himilsbach z angielskim…