Nigdy nie lubiłem pekińczyków. Może z tego powodu, że jeden ugryzł mnie w dzieciństwie, tylko dlatego, że chciałem się z nim pobawić. Drugi skoczył na mnie, gdy już byłem w nieco bardziej dojrzałym wieku. Skończyło się niewielką raną. Szczęśliwie uniknąłem ugryzienia w twarz. Wyjątkowo wredna rasa. Miałem w życiu kilka psów i kotów. Generalnie kocham zwierzęta, bo to też stworzenia Boże. Uraz jednak pozostał. Może dlatego Pekin nie kojarzy mi się specjalnie dobrze. Prawdopodobnie mam i tak szczęście, bo gdybym urodził się później i przypadkiem znalazł się tam na ostatnich igrzyskach, byłaby to już zapewne trauma o wiele większa. Ale jakże można tak mówić? – oburzy się jakiś miłośnik poprawności politycznej. Cóż ma wspólnego jakiś durny pies z niewinnymi mieszkańcami stolicy Państwa Środka? Zapewne niewiele, ale nigdy nie obiecywałem, że będę pisał wyłącznie o tym, co wypada, a wręcz przeciwnie!
Jeśli ktoś oglądał przynajmniej fragmenty relacji z tej smutnej imprezy, a przyznam, że starałem się czynić to, w trosce o zdrowie psychiczne, możliwie wyjątkowo, mógł z łatwością zobaczyć, że to nie żadne normalne zawody, ale przedsionek obozu koncentracyjnego. Nakładanie zawodnikom kagańców nawet na świeżym powietrzu, przy temperaturze spadającej poniżej 20 stopni Celsjusza, niby czemu miałoby służyć? Bezpieczeństwu? Lepszej rywalizacji? Nie! To był jedynie wyraz brutalnej przemocy. Zupełnie tak, jakby władze chciały powiedzieć wszystkim: chcieliście tu przyjechać? Tak? To MY wam teraz pokażemy, jak się traktuje intruzów! No i pokazali… Czyż to nie jest powód do znacznie większej traumy, niż z powodu drobnej rany na palcu?
Bohaterowie są zmęczeni? Trudno się dziwić. Takiej ilości afer, połączonych z agresją, nie mającą nic wspólnego z tzw. sportową złością, „drobnych pomyłek” sędziów, całkowicie wypaczających wyniki, czy zakłamywania rzeczywistości przez dziennikarzy, nie przypominam sobie z relacji jakichkolwiek wydarzeń tego typu, nawet włączając w to mistrzostwa świata w różnych dyscyplinach. Tym razem odbyły się światowe mistrzostwa w zamordyzmie i idiotyzmie. Bo jak inaczej nazwać to, co dotknęło między innymi naszą łyżwiarkę, specjalizującą się w short tracku Natalię Maliszewską, której organizatorzy odebrali szansę normalnej walki o medale, doprowadzając wielokrotnym testowaniem i więzieniem w kwarantannie, na skraj załamania nerwowego? Ktoś powie, że sprawiedliwości stało się zadość, bo sama promowała te durne zakazy oraz „eliksirowanie” wszystkich. No, to miała okazję przekonać się na własnej skórze, jaki to nonsens. Po ludzku, po prostu żal. Sportowiec, który przygotowuje się do imprezy nie tylko przez 4 lata, ale często o wiele, wiele dłużej, chciałby, żeby to były igrzyska marzeń. Przecież, jeśli nawet nie osiągnie spektakularnego sukcesu, sam udział jest ogromnym przeżyciem, a wspomnienia z wioski olimpijskiej pozostają na całe życie. Tutaj, niestety, też tak będzie. Nie da się ich wymazać z pamięci, podobnie, jak „szczepionki” z organizmu. Że to słabe porównanie, bo cóż ma pamięć, do możliwego kalectwa, czy śmierci, po przyjęciu eksperymentalnego preparatu? A jednak ma! Już dziś wiele badań pokazuje, że psychika młodych ludzi, a zwłaszcza dzieci, być może została zniszczona, w jakiejś części, na zawsze. Pewne skutki lockdownu, czy zakrywania szmatami twarzy, pozostaną NIEODWRACALNE. Nie da się cofnąć dwóch lat życia, gdy dla małego człowieka to czasem połowa, czy trzecia część jego obecności na tym świecie. Świecie, który miał być piękny, przynajmniej dla ukochanych dzieci, którym chciałoby się przychylić nieba…
Dobrze, że to właśnie sportowcy, mieli możliwość zobaczenia z bliska, jak będzie wyglądał ten nowy, wspaniały świat, w którym zamiast prawdziwych kibiców są statyści i szczęśliwcy, którym udało się uzbierać wystarczającą liczbę punktów kredytu społecznego. Rzecz jasna „wyeliksirowani”, bo inaczej nikt by ich tam nie wpuścił. Może ktoś jednak zrozumiał, że w kolejnych igrzyskach będzie już tylko kukiełką w jakimś pustym teatrze z kamerami, bo „show must go on”, a telewizje nadal jeszcze całkiem nieźle płacą? Czy tego właśnie chcemy? Czy będziemy udawać, że wszystko jest OK, skoro od OK są już całe lata świetlne? Jak długo jeszcze muszą potrwać odbywające się od ponad roku igrzyska śmierci, w których kolejne ofiary żegnane są w mediach głównego ścieku bez cienia refleksji nad przyczyną zgonu? Dziennikarze z „zawiązanymi ustami” i tępym piórem, nie chcą się choćby zająknąć na temat podstawowych pytań, dlaczego odchodzą młodzi ludzie, także sportowcy, zmarli „na GLE”, albo czemu rezygnują z dalszej kariery z przyczyn zdrowotnych? Żadnej refleksji? Wciąż czekam, że zaczną o tym mówić sami zainteresowani, oczywiście ci, którzy mieli i tak sporo szczęścia, bo nadal żyją…
Nie będę pisał o wyniku sportowym wyprawy do Pekinu, ale nie dlatego, że nie ma o czym, bo jeden brąz na otarcie łez, to dla 38 milionowego kraju, jakaś kompletna porażka. Można by się znęcać, albo współczuć tym, którzy byli o kilka punktów, czy części sekundy od podium. To mniej istotne. Chodzi o ten wszechobecny, dojmujący smutek, nie z powodu wyników, ale formy w jakiej toczyła się rywalizacja i całej otoczki, która ze świętem sportu z całą pewnością nie miała NIC wspólnego. To był raczej pogrzeb sportu i jeśli kiedyś odliczano czas do kolejnych igrzysk, to teraz olimpiada stanie się prawdopodobnie okresem, w którym zawodnikom wciąż będzie towarzyszyć pytanie: co gorszego może nas jeszcze spotkać za 4 lata?
Chcącemu nie dzieje się krzywda. Nikt (przeważnie) nikogo nie zmusza do uprawiania sportu, zwłaszcza na poziomie wyczynowym. Zawodnicy często gotowi są zapłacić za sukces straszliwą cenę. Pamiętamy przecież i tragiczne wypadki, jak choćby ten na torze saneczkowym w Vancouver z 2010 roku, kiedy przy prędkości ponad 140 km na godzinę Gruzin Nodar Kumaritaszwili wypadł z toru i uderzył w słup podtrzymujący konstrukcję. Zginął na miejscu, pod okiem swojego ojca, trenera, a podobnych i innych straszliwych zdarzeń było na przestrzeni kilkudziesięciu lat, co najmniej kilka. W 1964 roku w Innsbrucku zginął saneczkarz urodzony w Polsce (pilot RAF) startujący dla Wielkiej Brytanii, Kazimierz Skrzypecki. Na tych samych igrzyskach życie stracił też 20 letni narciarz alpejski z Australii – Ross Milne, który uderzył w drzewo. W 1960 roku w Rzymie, po upadku 20 km przed metą, zmarł nie budząc się ze śpiączki duński kolarz Knud Enemark Jensen, ale ofiar z różnych powodów (także słynnego ataku terrorystycznego na stadionie w Monachium w 1972 roku) było więcej. Nieszczęśliwe wypadki mogą się przydarzyć wszędzie i igrzyska nie są jakimś szczególnym miejscem, choć ze względu na ilość dyscyplin oraz wielokrotnie wyższą liczbę zawodników, niż w innych imprezach międzynarodowych, jest to bardziej prawdopodobne. Czym innym są jednak zdarzenia losowe, a czymś absolutnie skandalicznym, doprowadzanie tysięcy ludzi do rozpaczy świadomie, metodycznie i celowo, co jak widzieliśmy, działo się akurat w Pekinie w skali dotąd niespotykanej. Dręczenie testami, kagańcami, brakiem możliwości swobodnego przemieszczania się, (o spotkaniach towarzyskich nie wspominając), powtarzającą się izolacją, a do tego jeszcze częstowanie niejadalnymi posiłkami, powodowało niepotrzebny stres i frustrację. Można się cieszyć, że sportowcy, choć na tarczy, wracają cali i w miarę zdrowi. Czy będzie lepiej za 4 lata w Mediolanie i Cortinie d’Ampezzo, o ile w ogóle igrzyska się odbędą? Tego nie wiemy, bo przecież Bill Gates zapowiedział dekadę pandemii, a ona dopiero się rozpoczęła… O wiele ważniejsze jest inne pytanie. Czy sportowcy w końcu staną w prawdzie i zaczną mówić? Czy ważniejszy dla nich, podobnie jak dla Novaka Djokovica, będzie WOLNY WYBÓR, czy „święty spokój” i nie zechcą poświęcić dla wolności ani udziału w imprezie, ani pieniędzy, które mogą, choć nie muszą się pojawić? Można by jeszcze spytać, czy znajdzie się choćby jeden sprawiedliwy, by przeprosić, nawet tylko we własnym imieniu, za to, co zrobili Polakom reklamując #Ostatnią prostą? Niestety, znam ofiary tej „niewinnej” reklamy…