Ktoś zażartował, parafrazując tytuł znanego filmu grozy, że to, co od jakiegoś czasu robi nasza Iga Świątek, to raszyńska masakra rakietą tenisową. Trudno się nie zgodzić. Ten sezon jest dla 21-letniej zawodniczki absolutnie wyjątkowy. Powiedzieć, że udany, to nie powiedzieć NIC.
W ciągu niespełna 15 tygodni wygrała 6 turniejów, w tym trzy rangi mandatory 1000 i wielkoszlemowy Roland Garros. Pasmo 35 zwycięstw i bicie kolejnych rekordów gwiazd, uchodzących często za ikony tego pięknego sportu. Do tego jeszcze 10 tygodni na pozycji liderki rankingu WTA, obecnie z przewagą niemal 4300 punktów nad kolejną zawodniczką Anett Kontaveit. Warto zauważyć, że ma tych „oczek” dwa razy więcej niż Estonka, a w rankingu Race, który decyduje, kto wystąpi w listopadowym turnieju mistrzyń, prawie trzy razy więcej od drugiej, Tunezyjki Ons Jabeur. W ciągu niespełna pół roku zarobiła ponad 6 mln dolarów (w sumie już 11 mln), a przecież to dopiero połowa sezonu. Komentatorzy zastanawiają się, gdzie leży kres możliwości Polki, ponieważ zwycięstwa przychodzą jej niezwykle łatwo. Od połowy kwietnia straciła dopiero dwa sety, a od stycznia wygrała aż 17 setów do zera! Trzeba przypomnieć, że w ubiegłym roku najlepsza w tej statystyce była właśnie Ons, z tym, że w całym sezonie taka sztuka udała jej się 9 razy. Jeśli jeszcze przypomnimy, że Iga przegrała dotąd tylko jeden finał w karierze (Lugano w 2019 roku), a w żadnym z pozostałych nie straciła więcej niż 5 gemów, to można śmiało powiedzieć, że tak wyrazistej dominatorki od dawna w turze kobiet nie było.
Młoda, wciąż wschodząca, gwiazda światowego tenisa, bo mamy nadzieję, że to dopiero początek sukcesów, podkreśla zasługi swojego zespołu. To prawda, że wszystko się tu skleja. Czas pracuje na korzyść nowego trenera, Tomka Wiktorowskiego, bo trudno o lepszą reklamę dla szkoleniowca, którego podopieczna w ciągu 6 miesięcy robi taki progres. W poprzednim tekście zwracałem uwagę, że obecny coach nie cieszył się najlepszą opinią u ojca Agnieszki Radwańskiej, który twierdził, że córka osiąga sukcesy nie z powodu jego obecności u boku tenisistki, ale przeciwnie, pomimo takiego wyboru. Zupełnie inne zdanie miała sama zainteresowana, choć faktem jest, że turnieju wielkoszlemowego nigdy nie wygrała. To, rzecz jasna, nie dyskwalifikuje żadnego szkoleniowca, bo przecież 20 tytułów, w tym zwycięstwo w turnieju mistrzyń w Singapurze (2015), to sukcesy, jakie wiele sportsmenek wzięłoby w ciemno. Prawdą jest jednak, że zarówno Agnieszka, jak i Iga, to zawodniczki niezwykle utalentowane i trudno z całą pewnością rozstrzygnąć, czy ich kariera pod wodzą innych trenerów nie potoczyłaby się podobnie. Tak, czy inaczej, nie ma wątpliwości, że w grze raszynianki nastąpiły istotne zmiany, zwłaszcza w sferze taktyki. W moim przekonaniu osoba, która w całym teamie jest ogniwem najważniejszym, to Maciej Ryszczuk, odpowiadający za przygotowanie fizyczne Igi. Tutaj niczego oszukać się nie da. Brak kontuzji na tak długim dystansie i przewaga, jaką w tym elemencie posiada Polka nad większością pozostałych dziewczyn w turze, jest nie do przecenienia. To, w jaki sposób Świątek porusza się po korcie i jakie obciążenia potrafi wytrzymać, robi wrażenie. Odczuwają to zwłaszcza tenisistki o nieco słabszej konstrukcji fizycznej, gdzie dotrzymanie pola raszyniance może się udać najwyżej w pierwszym secie. Za intensywność gry płacą wysoką cenę w kolejnej odsłonie, kończącej się często wynikiem do zera lub urwaniem jednego, albo dwóch gemów. Co istotne, właśnie takie perfekcyjne przygotowanie umożliwia przyjęcie agresywnej taktyki. Świątek, można by rzec, „siedzi na swojej przeciwniczce” tak długo, jak trzeba, aby straciła ochotę na dalsze stawianie oporu. Przewaga uwidacznia się na dłuższym dystansie. Po blisko trzech godzinach walki, co zdarzało się ostatnio rzadko, ale było kilka takich spotkań, Iga wciąż wygląda tak, jakby rozegrała dopiero pierwszego seta, a większość pań ma już intensywnej rywalizacji „po kokardę”. I nie chodzi nawet o ogólną wydolność, bo przecież nie jest tak, że tenisistki nie są przygotowane do gry na pełnym dystansie. Decydują niuanse, lepsza praca nóg, schodzenie niżej, utrzymanie tempa wymian, czy fizyczna zdolność oraz start spoza końcowej linii, by zdążyć do zagranego skrótu. Oczywiście, umiejętność opanowania nerwów w kluczowych momentach, to także spory atut. Widać to było zwłaszcza w paryskim meczu finałowym.
Specjaliści podziwiają mądrość Igi, jej dojrzałość na korcie i poza nim. Mówią o fantastycznej współpracy z psychologiem, Darią Abramowicz. To jej przypisuje się odporność Igi na stres i możliwość utrzymania tak długiej serii zwycięstw. Mam w tej kwestii akurat zdanie odmienne. Nie jestem w tym odosobniony, bo pierwszy trener Igi, choćby w tej rozmowie, niedwuznacznie daje do zrozumienia, że bardziej chodzi tutaj o kwestie przyzwyczajenia, czy rytuałów, jakie ma wielu tenisistów, niż o faktyczną „pomoc psychologiczną”. Pani Daria występuje raczej, jako rodzaj talizmanu. Sądzę, że to pewność siebie, zbudowana dobrymi wynikami i prawidłowo dobraną taktyką przez Wiktorowskiego oraz motywacja, umiejętnie pobudzana przez trenera (przemotywowanie też jest błędem), decydują o formie psychicznej naszej tenisistki. Wydaje mi się, że Daria Abramowicz stara się przygotować Igę na porażki, które nieuchronnie przyjść kiedyś muszą, lecz czy koniecznie trzeba wywoływać wilka z lasu? Czy pierwsza przegrana będzie związana ze zmianą nawierzchni na tę zieloną, bo przecież przed Wimbledonem trzeba się gdzieś sprawdzić? Tego nie wiemy. Całkiem możliwe, że zawodniczka maksymalnie opóźni starty na trawie, aby przygotować się do jednego z ważniejszych turniejów w roku. Teoretycznie miała wystąpić za kilka dni w Berlinie (została zgłoszona), ale się wycofała, zatem, jak mówiła w trakcie pobytu w Lublinie, prawdopodobnie Londyn będzie pierwszym i zarazem ostatnim miejscem gry na trawie. Wątpliwości, czy nasza gwiazda sobie poradzi z taką zmianą „z marszu” rozwiewa Marcin Matkowski:
„Iga w takiej dyspozycji mogłaby rywalizować na żużlu, a i tak świetnie by sobie radziła. Bo dziś przerasta konkurencję o głowę.”
Tak daleko bym nie szedł… Przynajmniej do czasu powstania nowej dyscypliny – „tenis na żużlu”, co mogłoby być nawet interesujące, oczywiście pod warunkiem, że na motocyklach. 😉 Podejrzewam, że najbardziej popularnymi, wygrywającymi uderzeniami, okazałyby się serwis i wolej, a tutaj akurat Iga radzi sobie całkiem nieźle.
Wciąż nie wiadomo, jak zakończy się sprawa punktacji za udział w Wimbledonie. ATP i WTA stoją niezmiennie na stanowisku, że wykluczenie tenisistów i tenisistek z Rosji i Białorusi, jest dyskryminacją. Tutaj z mojej strony pełna zgoda, lecz to nie ja decyduję, a włodarze londyńskiego turnieju pozostają na razie nieugięci. Zatem może się okazać, że punktów za Wimbledon w tym roku nie będzie. Kto zyska? Paradoksalnie, Rosjanin! Novak Djokovic straci dorobek z ubiegłego roku, a liderem rankingu zostanie Danił Miedwiediew, którego po świetnym meczu wyeliminował wówczas nasz Hubert Hurkacz. Niestety, szansę awansu utracił Sasza Zveriew (Niemiec o korzeniach rosyjskich), po fatalnej kontuzji kostki w trakcie półfinału rozgrywanego z Rafaelem Nadalem. To jednak nie pierwszy przypadek, kiedy idiotyzmy ideologiczne wezmą górę nad rozsądkiem. We wszystkich innych turniejach, także w Wielkiej Brytanii, Białorusini i Rosjanie mogą grać pod neutralną flagą, a przy ich nazwiskach nie ma nazwy kraju. Jest to już, w mojej opinii, kretynizm, ale można go wybaczyć, bo przecież i tak niemal każdy kibic wie, skąd dany gracz pochodzi. Stawianie na ostrzu noża tej kwestii i wykluczanie zawodowców, często nastawionych pacyfistycznie, o czym chętnie mówią (choć nie wszyscy), wyłącznie z powodu ich pochodzenia, niewątpliwie dyskryminacją pozostaje. Nie da się wytłumaczyć tego logicznie, bo przecież ponad połowa tych zawodniczek i zawodników, ani w Rosji nie mieszka, ani nie popiera działań obecnych władz i napaści na sąsiedni kraj. Trudno też od nich wymagać jakiejś pisemnej deklaracji potępiającej Putina, skoro grozi za to kara 15 lat pozbawienia wolności, a w ojczyźnie pozostali nadal jacyś krewni, a często też osoby najbliższe. Takie propozycje może składać zawodnikom tylko kompletny idiota. No, ale przecież w tej „kategorii” nie ma na co narzekać. Wszędzie znajdą się „inteligentni inaczej”, również w sporcie. Byłem zażenowany słuchając wypowiedzi Dawida Celta w programie Onetu. Zupełnie nie rozumiem, jak w można w takiej sprawie, zupełnie serio, odsądzać od czci federacje, które swoje „za uszami” mają, lecz przecież dyskryminacja jest tu ewidentna! I to na zasadzie „kowal ukradł, a Cygana powiesili”. A przecież sama Iga Świątek, będąc 10 tydzień numerem 1 na świecie, wypowiedziała się w tej kwestii dość mocno. Owszem, wspierać Ukrainę należy, ale przecież nie w taki sposób! Czy ktoś wykluczył z turniejów zawodników Australijskich, czy Kanadyjskich z powodu prowadzenia przez rządzących tymi państwami walki z własnym narodem „w imię pandemii”? Albo Polaków, ponieważ rząd swoimi decyzjami zabił 200.000 ludzi? No, nie! Przecież nie zaatakowali obcych, tylko swoich, a to zmienia postać rzeczy. Naprawdę?! Przytaczałem już w poprzednim tekście poświęconym sportowcom, przykłady podobnej hipokryzji związanej z konfliktami zbrojnymi w Jemenie, czy Iraku. Nikt z krytykantów nawet się nie zająknął, że może by tak zbojkotować sportowców amerykańskich, albo turnieje w takich państwach, jak Arabia Saudyjska, czy Katar, gdzie przecież mistrzostwa świata w piłce kopanej jakoś nikomu przeszkadzać nie będą… Że zginęło przy budowie obiektów kilkaset osób? Oj, tam, oj, tam! Nie warto o tym mówić. Czemu? Ponieważ „wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze od innych”. Folwark zwierzęcy, bez cudzysłowu, w pełnej krasie!
A skoro już o dotknąłem piłki nożnej, choć może lepiej było jej nie ruszać, nasunęło mi się po meczu z Belgią (1:6) kilka refleksji. Po pierwsze, Coco Gauff też przegrała seta z Igą w identycznym stosunku, a przecież już 16 pań zanotowało z nią wynik 0:6, więc nie krytykujmy kopaczy, aż tak bardzo. Po drugie, zawsze można się poprawić. Wynik 3:6 z Holandią z pewnością będzie wyglądał znacznie lepiej, a do listopada sporo czasu, więc nawet jeżeli z Argentyną przegramy 4:6, czy 5:7, to też tragedii nie ma. A ile emocji? Należy zadbać o kibiców, którzy lubią oglądać bramki. Trzeba przyznać, że w meczu z „Czerwonymi Diabłami”, niektóre były akurat wyjątkowej urody. Pierwsza i jedyna dla nas, autorstwa Roberta Lewandowskiego, również. Nasz kapitan zanotował też „asystę drugiego stopnia”, którą wykorzystał ostatecznie as przeciwników, Kevin de Bruyne. Skoro się nie da obsłużyć kolegów, bo się ślimaczą gdzieś pod własnym polem karnym, to chociaż z Belgami można zagrać skutecznie, prawda? 😉 No, bo gdyby tak dodać przeciwnikom jeszcze Lewego do składu, moglibyśmy przekroczyć dychę całkiem swobodnie. Choć i bez niego było blisko dwucyfrówki. Tylko bramkarza trochę szkoda, bo cztery, a może i pięć razy uratował nam skórę, lecz niestety nie pomogło.
Wróćmy do polskiej tenisistki. Iga dojrzała i wydaje się być bardziej twarda i konsekwentna, a przy tym wciąż niezwykle pracowita. Po prostu, jest profesjonalistką. Niektórzy zastanawiają się, jak ona to robi? Cóż, diabeł tkwi w szczegółach. Tym razem może akurat nie „czerwony diabeł”, ale fakt, że bardzo wiele czynników nakłada się na siebie. Świetne przygotowanie fizyczne, talent i wiara we własne umiejętności. Korzystny splot wydarzeń? Z pewnością również. Wszak bywały sezony, w których co najmniej kilka dziewczyn z TOP20 grało wyśmienicie i z olbrzymią pewnością siebie. Tymczasem, w ciągu dwóch ostatnich miesięcy, tylko Samsonowa i Zheng sprawiły Polce spore kłopoty. Presja, z którą musi się zmagać Iga jest ogromna i kiedyś ten, pompowany wciąż przez kibiców i dziennikarzy, balonik pęknie. Ważne, żeby nie strzelił z hukiem. Najgorszy scenariusz, to jakieś tęgie lanie od dziewczyny spoza pierwszej setki, a to może się zdarzyć. Wystarczy gorszy dzień i niesamowita dyspozycja przeciwniczki. Tak przecież wygrywały swoje mecze w US Open 2021, Emma Raducanu (bez straty seta w 10 kolejnych spotkaniach), czy Leylah Fernandez, choć ta druga z nieco większym trudem, bo też i drabinkę miała trudniejszą. Nie nastawiałbym się na ogromny sukces Igi w Londynie, choć on jest możliwy, zwłaszcza jeśli faworytki wyeliminują się nawzajem na wcześniejszym etapie, a Polka zagra co najmniej poprawnie. Większość tenisistek z drugiej pięćdziesiątki rankingu nie powinna jej zrobić krzywdy. Ma też nad nimi olbrzymią przewagę psychologiczną. Często widzieliśmy, jak bardzo starają się urwać choćby gema, by nie dołączyć do kolekcji „bajgli”, czy setów zakończonych zerem po swojej stronie. A jeśli dojdzie do finału, pewnie nie da sobie wyrwać z ręki pucharu.
Zatem, niech raszyńska masakra rakietą tenisową trwa jak najdłużej, bo na podobne sukcesy w piłce kopanej, poczekamy jeszcze wiele lat…