Powyższy tytuł mógłby sugerować tekst związany z branżą funeralną i/lub ze służbą zdrowia, co zresztą ostatnio może być stosowane zamiennie, a w każdym razie znakomicie się komponuje. Słynny mem, który zdobył popularność w pierwszych miesiącach mniemanej pandemii, czyli autobus z opisem trasy: CMENTARZ przez SZPITAL, wciąż przecież jest aktualny, a w zasadzie nawet coraz bardziej! O ile wcześniej można było uważać to za skutek morderczego wirusa, o tyle dziś już wiadomo i to z całą pewnością, że koronawirus stał się jedynie listkiem figowym dla przykrycia zbrodni na niepotykaną skalę, zresztą nie tylko na narodzie polskim, o czym będzie nieco więcej w kolejnym tekście…
Pyrrusowe zwycięstwo
Tak. Chciałem dziś kilka słów o sporcie, bo przecież w cieniu tego wszystkiego, co chcą nam zrobić, wysyłając na cmentarze już niekoniecznie przez szpital, bo znalazły się znacznie bardziej skuteczne metody, istnieje jednak normalne życie. Aktywność fizyczna (miejmy nadzieję, że nie zamkną lasów) zawsze była nieodłącznym elementem budowania odporności i poprawy kondycji ogólnej. Wprawdzie dla znacznej grupy obywateli ta forma profilaktyki zdrowotnej ogranicza się oglądania zmagań i ewentualnego podnoszenia ciężarów (poczynając od 50 gram), ale może już lepiej obejrzeć dobry mecz, niż głupi serial. O transmisji obrad Sejmu nie wspominam, bo to z pewnością powinno być opatrzone specjalną planszą przestrzegającą przed kompletnym zidioceniem. Ostatnio mamy święto w historii polskiego sportu absolutnie wyjątkowe, jako że w dyscyplinie globalnej, jaką jest tenis (bo przecież nie skoki narciarskie), w tym samym roku kalendarzowym w turniejach mistrzów i mistrzyń czyli ATP i WTA Finals znaleźli się Polacy. Iga Świątek zadebiutowała w ósemce najlepszych tenisistek świata w 2021 roku, a Hubert Hurkacz dokonał tej sztuki w turze męskim. Ktoś mógłby narzekać, że wycofał się Rafael Nadal, więc to ósme miejsce przypadło wrocławianinowi trochę szczęśliwie, albo że w turnieju w Guadalajarze nie wystąpiła światowa „jedynka”, Ash Barty, lecz nie zmienia to faktu, że sukces jest historyczny. Liczyliśmy na więcej? W przypadku finałów w Meksyku balonik był pompowany już od miesiąca, bo przecież Iga ma jeden z najlepszych rotowanych forhendów w czołówce, a wiadomo, że piłki na wysokości 1600 m n.p.m. odbijają się zupełnie inaczej, więc stawiano ją w roli faworytki do tytułu, który w 2015 roku wywalczyła Agnieszka Radwańska. Wszyscy jakby zapomnieli, że krakowianka nie opuszczała pierwszej dziesiątki rankingu w zasadzie przez kilka lat, a nasza obecna młoda gwiazda znalazła się w niej dopiero „przed chwilą”. Pomijano też fakt, że raszynianka nie wygrała z żadną zawodniczką z najwyżej notowanej piętnastki od maja bieżącego roku oraz to, że rozegrała mniej spotkań niż przeciwniczki. Otrzeźwienie przyszło najpierw po losowaniu, gdy rywalkami w grupie okazały się Paula Badosa i Maria Sakkari, z którymi Iga ma bilans ujemny oraz numer dwa rankingu, Białorusinka Aryna Sabalenka, prezentująca atletyczny, siłowy tenis, z którą Polka dotąd jeszcze nie grała. Należało liczyć na cud i wielkie przebudzenie oraz „zmęczenie materiału” u pań, które w ostatnich tygodniach walczyły jak lwice o pozostałe dwa miejsca w składzie ósemki najlepszych. Jak było? Wyniki nie osłodziły nam nieprzespanych nocy. To eufemizm, ponieważ poziom rozgrywek, choć momentami naprawdę wysoki, w tych okolicznościach przyrody, na ogół nie zachwycał tak, jak w poprzednich edycjach. Liczbą niewymuszonych błędów można by pewnie obdzielić ze dwa podobne turnieje w Singapurze plus ostatni w Shenzhen (w 2020 zawody WTA Finals się nie odbyły z powodu pandemii).
Iga zaczęła od porażki 0:2 z rywalką, która zakończyła jej przygodę w tegorocznym French Open i w Ostrawie (w obu spotkaniach także bez straty seta). Zatem bilans pojedynków z Greczynką jeszcze się pogorszył. Przed piłką meczową Polka rozpłakała się, co jest sytuacją u zawodowców dość niezwykłą, nawet w tenisie pań. Niektórzy uznali, że to jednak nie powód do alarmu, bo „pierwsze koty za płoty”, jeszcze jest młoda, no i to debiutancki, pełny sezon w zawodowym turze, etc. Set otwarcia kolejnego meczu, tym razem z turniejową „jedynką”, wlał nieco otuchy w serca kibiców, bo raszynianka grała konsekwentnie i po wielu błędach rywalki pewnie zapisała po swojej stronie wynik 6:2. Niestety, kolejny set skończył się wynikiem odwrotnym, a w trzecim, choć Iga odrobiła przełamanie i gra odbywała się gem za gem, to w końcówce większą odporność zachowała Białorusinka zwyciężając 7:5 i grzebiąc nawet matematyczne szanse Polki na awans do półfinału. Można by się pocieszać, że to jednak debiut w takiej imprezie i że generalnie nie było źle, bo przecież zawodniczka już nie płakała i do szatni zeszłą z podniesioną głową…
Słusznie jednak, moim zdaniem, odniósł się do zagadnienia Tomasz Wiktorowski, wieloletni trener Agnieszki Radwańskiej, który zwrócił uwagę na aspekty ściśle tenisowe. Pytanie, co jest przyczyną, a co jest skutkiem niemocy w walce z wyżej notowanymi rywalkami, wydaje się kwestią istotną. W tym przypadku chodziło o taktykę i sprawy techniczne, ale też „chłodną głowę” w ważnych momentach. Jeśli przeciwniczka popełnia 18 podwójnych błędów serwisowych, gra na zasadzie „wszystko albo nic”, posyłając pociski, które stają się równie często piłkami kończącymi, co wylatującymi metr za linię, to trudno mówić, że nie można było tego meczu wygrać. Sądzę, że Iga, nawet w nieco słabszej formie, powinna to zrobić wiele razy i to bez straty seta. Nawet jednak, gdy Sabalenka podniosła nieco poziom gry, wciąż była do ogrania, więc tym bardziej szkoda… No i nadszedł w końcu „dzień prawdy”, bo po meczu otwarcia, meczu o wszystko, w spotkaniu o honor mierzyła się z Paulą Badosą, triumfatorką turnieju Indian Wells, która wywalczyła sobie udział w finałach fantastyczną końcówką sezonu. Dość powiedzieć, że wygrała ostatnich osiem spotkań, a nie były to mecze z tenisistkami z trzeciej setki rankingu. Hiszpanka w tym momencie miała już zapewniony awans do półfinału, więc mogła podejść do pojedynku bez ciśnienia, choć 110 tysięcy dolarów i dodatkowe 125 punktów rankingowych powinny motywować do gry w wystarczający sposób. I prawdopodobnie tak w istocie było, przynajmniej do końca pierwszego seta, który Iga wygrała 7:5. Potem zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Paula, podobno prywatnie od niedawna serdeczna koleżanka Polki, z którą też trenuje, o ile jest taka możliwość, zapewne nie marzyła o wyczerpującym, trzysetowym meczu w przeddzień czekającego ją półfinału z rodaczką, Muguruzą. Widzowie mogli więc odnieść wrażenie, że zaczęła traktować spotkanie bardziej towarzysko. Wynik tego nie potwierdzał, ponieważ przełamała serwis Igi i objęła prowadzenie 4:2, więc gra na pełnym dystansie wydawała się nieunikniona. Świątek wygrała własne podanie i wówczas Badosa z uśmiechem na ustach przegrała kolejne trzy gemy. Tryumf Igi? Chyba raczej pyrrusowe zwycięstwo, choć zawodniczka wydawała się być bardzo zadowolona.
Czas na zmiany?
Oczywiście, zarzut, że było to niezbyt sportowe zachowanie łatwo odeprzeć podając choćby argumenty, które przytoczyłem wyżej. Prawdy raczej nie poznamy, ale jeśli Paula chciała w ten sposób, w dniu swoich urodzin, podarować sobie odrobinę „luksusu” i udać się na spoczynek godzinę wcześniej, to była to jedna z droższych godzin. Nie tylko z powodu przegranej w meczu z Igą, ale też w kontekście rywalizacji z Garbinie. Dawid Celt zwrócił uwagę, że takie podejście może się odbić czkawką. Jeśli wygrywa się spotkania seryjnie i taka seria zostaje przerwana, w dodatku w stosunku 0:2, to w podświadomości pozostaje rysa. I rzeczywiście, Muguruza wygrała półfinał zaskakująco łatwo. Ktoś może powiedzieć, że była faworytką, tenisistką bardziej doświadczoną, itd. To jednak nie wydaje się prawdą, zwłaszcza patrząc na przebieg rywalizacji w grupie, w której znalazła się rutynowana Hiszpanka. Przegrała pierwsze spotkanie z Karoliną Pliskową, a potem wprawdzie pokonała drugą Czeszkę, Barborę Krejcikową, by w końcu wygrać z pewną awansu Anett Kontaveit z Estonii (przerywając serię jej 12 zwycięstw), ale „na papierze” zestaw rywalek z tej grupy wydawał się być nieco słabszy. Wcześniejsze mecze Garbinie także nie zachwycały. Z pewnością nie była zdecydowaną faworytką. Jednak wygrała i w nagrodę w finale spotkała się ponownie z Estonką. To był nieco inny mecz, lecz również zakończony w dwóch setach zwycięstwem Hiszpanki, pierwszej przedstawicielki tego kraju, której udało się zwyciężyć w WTA Finals. Anett rozstrzygnęła na swoją korzyść 29 z 32 spotkań w sezonie i finały 4 turniejów WTA, więc to statystyki niebywałe. Sam byłem przekonany, że to właśnie ona uniesie w górę Puchar Billie Jean King. Wróćmy jednak do Polki, która zakończyła udany sezon niezłym występem. Nie należę do szczególnych malkontentów i w pełni doceniam to, co udało się raszyniance osiągnąć w tym roku. Ćwierćfinał w Paryżu, czwartą rundę w pozostałych turniejach Wielkiego Szlema, dwa zwycięstwa turniejowe – Adelajda i Rzym, czy półfinał w Ostrawie. Niby nie ma się do czego przyczepić, zwłaszcza po awansie na 9 miejsce w rankingu WTA (a przez chwilę była przecież nawet pięć pozycji wyżej). Progres jest, ale czy na pewno? W moim przekonaniu, wyniki nieco zakłamują rzeczywistość. To był też pełny sezon, który pokazał niemoc Igi w walce z zawodniczkami osiągającymi TOP15, nie licząc sukcesu w Rzymie. Dodatkowo nabawiła się już chyba kompleksu Tunezyjki Ons Jabeur i Greczynki Marii Sakkari. Reakcje pokazujące rozchwianie emocjonalne, jeśli weźmiemy pod uwagę stałą współpracę z psychologiem, to również sytuacja dość niezwykła. Na kilka pytań wciąż brak odpowiedzi, a opowieści o młodości, braku doświadczenia, czy niedyspozycji kobiecej, to zasłona dymna, która byłaby dobra rok temu. Wielka mistrzyni – Martina Navratilowa powiedziała, że presja jest przywilejem najlepszych. Poddane są jej z całą pewnością znacznie bardziej zawodniczki z TOP10, a nie te, które startują z pozycji w okolicach połowy setki. Widać coraz wyraźniej, że właśnie ten istotny element, jakim jest odporność, Idze nie służy. Bywają mecze, jak te z Anett Kontaveit, w których potrafiła utrzymać nerwy na wodzy, czy wygrywać trudne mecze w Rzymie, broniąc piłek setowych i meczboli, ale wraz z upływem miesięcy było coraz gorzej. Pewnie wielu fanów talentu polskiej tenisistki odsądzi mnie od czci i wiary, ale uważam, że nadszedł czas na zmiany. Mam nadzieję, że ojciec Igi Świątek, który jest dla niej także wielkim autorytetem sportowym, dostrzegł już, że ta ekipa doszła prawie do ściany, a w zasadzie zbliża się do wielkiej przeszkody coraz szybciej i zderzenie może skończyć się tak, jak w przypadku Naomi Osaki. U niej, zapewne doszły do głosu również inne kwestie i był to prawdopodobnie trwający już od dawna proces, zdiagnozowany, niestety, dość późno, przez co sympatyczna Japonka może stracić nie tylko sezon, ale o wiele więcej. W końcu ważniejsze od gry jest zdrowie, a depresja nie należy do drobnych kontuzji i nawet trudno ją porównać do poważniejszych urazów fizycznych. Oby to samo nie przytrafiło się Polce, która w ostatnim czasie miota się, co chyba każdy mógł już dostrzec. Kwestie sportowe, związane z taktyką, która musi uwzględniać choćby głęboki chwyt rakiety, jakim posługuje się Iga, to jeden z elementów niezbędnych. Zapewne jest tych „klocków” do poukładania znacznie więcej, jak choćby kalendarz startów. Wiemy, że raszynianka ma nieprzeciętne możliwości, co pokazała wielokrotnie, ale znamy też przykłady talentów spektakularnie zmarnowanych, a przecież dochodzą czasem jeszcze sytuacje losowe. Iga dwa poprzednie sezony kończyła z kontuzjami, na szczęście dla młodego, szybko regenerującego się organizmu, niegroźnymi. Chorwatka Ana Konjuh nie miała takiego szczęścia i po rocznej przerwie wracała z okolic końca trzeciej setki. Udało się i 23 latka jest już (albo dopiero) 66-ta, jako że spadała z pozycji 20. Takich komplikacji wykluczyć się przecież nie da. Być może dlatego sztab oszczędnie dysponuje siłami Igi, która rozgrywa statystycznie mniej meczów, bo też i mniej turniejów w sezonie, niż większość rywalek z czołówki, nie licząc może prowadzącej w rankingu Ash Barty. To oczywiście mogłoby mieć na dłuższą metę głęboki sens, pod warunkiem, że zawodniczka utrzyma się w ścisłej czołówce. Niestety, coraz więcej danych wskazuje na to, że, pisząc kolokwialnie, za moment będą ją „lały” zawodniczki nie tylko z drugiej, ale też z trzeciej dziesiątki rankingu. Przy takim nastawieniu psychicznym bardzo łatwo stracić pewność siebie, co oglądaliśmy przecież nie tylko w zakończonym właśnie turnieju.
Wszyscy się jeszcze uczą
Hasło, że Iga nabiera doświadczenia, a dla sztabu to też jest nowa sytuacja, może wzruszyć wielu kibiców i pewnie tak właśnie jest, że przyjmują je za dobrą monetę. Słusznie podkreślił jednak Tomasz Wiktorowski w pomeczowym studio, że takie tłumaczenie nie ma sensu, bo wszyscy się uczą przez cały czas i to się nie zmieni, aż do końca uprawiania zawodu trenera, czy kariery zawodniczej. O ile jeszcze można wybaczyć tenisistce pewną niestabilność formy, na co ma wpływ wiele czynników, bo przecież istnieje poza tenisem życie prywatne, o tyle nie da się usprawiedliwić wszystkich działań sztabu. Owszem, oni również mają prawo się uczyć, ale pod jednym warunkiem: będą robić to dwa razy szybciej niż zawodniczka. W przeciwnym razie, dalsza współpraca nie ma żadnego sensu, nie licząc być może sympatii towarzyskich. Tylko, że z samej sympatii dobre wyniki się nie biorą. Można dalej wmawiać sobie, że nie jest źle, ale takie „pudrowanie trupa” daleko Igi nie zaprowadzi. Wiek jest jej sprzymierzeńcem, lecz wiecznie młoda nie będzie, a strach przed wygrywaniem meczów z najlepszymi bardzo szybko może się utrwalić.
Poległ też nasz Hubi, na którego liczyliśmy pewnie nawet bardziej niż na Igę, z pełną świadomością, że w Turynie nie wylosował najlepiej i może być trudno. Pierwszy, wyrównany mecz z Daniłem Miedwiediewem stał na wysokim poziomie i był emocjonujący. Przegrana 1:2 nie przynosiła wstydu. Później nadszedł kryzys i porażka z rezerwowym Jannikiem Sinnerem w dwóch setach 2:6, 2:6. W ostatnim spotkaniu pokonał go Sasza Zweriew 6:2, 6:4, więc wyjedzie z Włoch na tarczy, bez choćby jednego zwycięstwa. Mimo to, jestem przekonany, że Hubert Hurkacz pozostaje w dobrych rękach i doświadczony trener Craig Boynton, który prowadził do sukcesów takich tenisistów, jak Mardy Fish, Jim Courier, czy John Isner, wie co robi. Różne rzeczy można powiedzieć o polskim zawodniku, ale na pewno nie to, że ma jakiś lęk przed wygrywaniem z najlepszymi, bo przecież bilans z graczami z TOP10 ma przyzwoity, a do połowy lipca wygrał 80% takich spotkań (4 na 5). Później przegrał wprawdzie z Djokovicem i dwukrotnie Miedwiediewem, ale 50% zwycięstw z najlepszymi dla tenisisty kończącego sezon na 9 miejscu rankingu, to także wynik dobry.
A co z tym szpitalem?
Na koniec krótka refleksja dotycząca nie tylko zdrowia. Turniej w Turynie okazał się dość kontuzjogenny, bo przedwcześnie zakończył w nim udział najpierw Mateo Berrettini, zastąpiony przez Sinnera, który w dwóch meczach pokazał się z bardzo dobrej strony. Wycofał się także Stefanos Tsitsipas, w którego miejsce zagrał Brytyjczyk Cameron Norrie. Niewiele brakowało, aby wypadł też przed ostatnim spotkaniem Hubert, który lekko podkręcił stopę w meczu z Jannikiem, więc w trybie pilnym doleciał Rosjanin Asłan Karacjew, ale raczej już nie zagra.
Szpital w Turynie, to jednak nie to samo, co nasz, rodzimy Szpital Narodowy, który ma zacząć ponownie funkcjonować (czytaj: marnotrawić pieniądze podatnika) już za tydzień. W ostatniej chwili zamierzała odnieść tutaj swój grupowy sukces w eliminacjach do Mistrzostw Świata w Katarze, kadra Polski. Wystarczał remis z Węgrami, który wydawał się całkiem realny, skoro na wyjeździe, w debiucie nowego szkoleniowca, udało się zremisować 3:3. Niestety, piłkarze dostosowali swoją grę do nowych zastosowań tego miejsca. Kopacze owiniętego w skórę balonika zaprezentowali się mniej więcej tak, jak zespół złożony z pacjentów, a kiedy jeszcze zabrakło kapitana – Roberta Lewandowskiego i chroniącego się przed kolorowymi kartkami, Kamila Glika, pary starczyło im tylko na honorową bramkę, a stracili dwie po skandalicznych błędach obrony. Stare demony powróciły… Stadion został więc po siedmiu latach odczarowany, podobnie jak marzenia o rozstawieniu przed barażami. Może i dobrze? Po co robić sobie nadzieję? Kolejne pudrowanie trupa, także i w piłce jeszcze trwa, a więc dokąd nie padnie salwa…
Nie był to szczególnie udany tydzień dla naszych tenisistów i piłkarzy. Iga wygrała mecz o honor, a Hubert do końca grał o awans, lecz trudno nawet powiedzieć, że gra jego była, jak Maria Stuart. Piękna, ale nieszczęśliwa, bo i tego pierwszego elementu, do którego już się przyzwyczailiśmy, tym razem zabrakło. Pamiętajmy, że zarówno Novak, jak Danił, w swoich pierwszych startach w ATP Finals także nie wygrali meczu. Wierzymy zatem, że w przyszłym roku będzie lepiej. Chyba, że lepiej już było w 1976 i 2015…
W kolejnym tekście, mam nadzieję w najbliższą sobotę, powrócę do naszej „normalności”, a w zasadzie do pełnej nienormalności covidowej. To, co się ostatnio wyprawia, przypomina jakiś kabaret i to poza wszelką kategorią artystyczną…