Ameryka płonie
8 minut, które zniszczy Amerykę?
Wszyscy oglądamy z przerażeniem, co się dzieje za oceanem. Generalnie nie wygląda to zbyt dobrze. Powiedziałbym nawet, że fatalnie. Zamieszki, rabunki, rozboje już w 40 miastach. Wszystko „dlatego”, że policjant w Minneapolis zabił niejakiego George’a Floyda, Afroamerykanina, jak należy – zgodnie z poprawnością polityczną, określać obywateli ciemnego koloru skóry. Napisałem „dlatego” w cudzysłowie, ponieważ to pożałowania godne zdarzenie, które nie powinno mieć miejsca, stało się iskrą, a w zasadzie, może lepiej należałoby powiedzieć, pretekstem, do rozruchów. Czy są spontaniczne? Przyjrzyjmy się faktom.
Śmierć, która zawsze jest bolesna i pewnie można jej było uniknąć, nie tłumaczy wszystkiego. Owszem, demonstracje są jednym z podstawowych praw każdego obywatela USA i oni wielokrotnie pokazali, że potrafią z nich korzystać. Tyle, że w znakomitej większości przypadków, a demonstracji mniejszych, bądź większych są tysiące w różnych punktach Stanów Zjednoczonych, każdego roku. Co więc się stało tym razem? Niektórzy obserwatorzy mogliby powiedzieć, że to niezwykła brutalność policji, w tym przypadku białego policjanta, sprawiła, że doszło do wybuchu. Faktem jest, że trzymanie kolana przez 8 minut na gardle zatrzymanego trudno usprawiedliwić w jakikolwiek sposób. Zresztą duszenie generalnie nigdy nie było najlepszą formą kontaktu człowieka z człowiekiem, jednak zobaczyliśmy jedynie część przekazu, więc trudno ocenić jak George Floyd, znajdujący się pod wpływem kilku substancji odurzających (co wykazała autopsja), zachowywał się wcześniej. Wiemy na pewno, że do aniołów nie należał i miał nie tylko bogatą kartotekę policyjną, ale też wielokrotnie przebywał w zakładach karnych. W trakcie sekcji wykryto u niego również zakażenie wirusem Sars-Cov-2. Czemu podano tę informację? Ktoś cynicznie mógłby stwierdzić, że policjant dusił go za nieprzestrzeganie kwarantanny, ale to żart raczej ponury. Nic nie usprawiedliwia wyjątkowej brutalności policjanta, jednak w żadnym razie nie jest też rozgrzeszeniem dla tłumu, który niszczy sklepy, popala samochody, kradnie telewizory i inne dobra, a przy tym bije niewinnych ludzi, a czasem strzela do tych, którzy próbują bronić swojego mienia.
W tle znajduje się ruch Black Lives Matter, który powstał siedem lat temu po uniewinnieniu innego George’a, tzn. George’a Zimmermana oskarżonego o zabójstwo II stopnia 17-letniego Trayvona Martina, którego zastrzelił, jak zeznał, w trakcie walki. Do zdarzenia doszło w lutym 2012 roku. Zimmerman miał liczne obrażenia głowy, a policja, dotarła na miejsce w ciągu dwóch minut od chwili oddania strzału. Warto przypomnieć, że po uniewinnieniu sam Zimmerman stał się celem i omal nie został zabity przez Matthew Appersona, który jak sugerowali biegli, miał oznaki paranoi na tle domniemanego zabójcy. Zimmerman w ubiegłym roku wytoczył proces rodzinie Martina i innym uczestnikom postępowania o $100 mln odszkodowania, zarzucając fałszowanie dowodów i nakłanianie świadków do fałszywych zeznań i oskarżeń. To pokazuje również skalę pomówień o prześladowanie i zabójstwa czarnoskórych obywateli USA i manipulacje do jakich dochodzi stosunkowo często. Można posłuchać (m.in. w korespondencjach z USA nadawanych przez telewizję wRealu24), jak wyglądają prowokacje Afroamerykanów, którzy czują się absolutnie bezkarni i nawet bez żadnych zamieszek rozbijają na przykład szyby w samochodach białych, którzy przejeżdżają przez zamieszkiwane przez nich dzielnice. Nie zmienia to faktu, że wspomniany Zimmerman jest postacią dość kontrowersyjną. W 2016 roku sprzedał broń (zwróconą mu przez Departament Stanu), z której zabity został T.Martin. Jeden z portali odmówił aukcji, w kolejnym strona została zablokowana z powodu zbyt dużej liczby ofert. Zimmerman oświadczył, że sprzedaje broń, ponieważ ma do tego prawo, a dochody z aukcji zostaną przeznaczone na walkę z przemocą wobec funkcjonariuszy policji przez członków ruchu Black Lives Matter. Ponoć uzyskał za nią 250 tysięcy dolarów.
Piszę o tym, aby pokazać pewne tło wydarzeń, bo jasno widać, że wielu obywateli Ameryki całkiem inaczej ocenia aktywistów ruchu i ich działalność, co nie musi jednak oznaczać, że są rasistami. Natomiast można zapytać, jak określić Afroamerykanów, którzy na fali obecnych wydarzeń, zaczepiają białych przechodniów i każą im lizać swoje buty oraz przepraszać za to co się stało? Czy to przypadkiem nie jest właśnie rasizm w czystej postaci? Czy każdy człowiek białej rasy, który wyrządzi krzywdę człowiekowi innego koloru skóry, zwłaszcza jeśli ten kolor jest ciemny, musi zostać skazany, nawet wówczas, kiedy się bronił? Można mnożyć pytania, podobnie jak mnożą się bardzo często niesprawiedliwe zarzuty, a to że czarnoskórzy obywatele są uważani za tych „niższej kategorii”, że są prześladowani i niesprawiedliwie osądzani, że mają generalnie trudniej w życiu itd., to jedynie odprysk prawdy. Oczywiście, są w USA rasiści, warto wspomnieć, że wciąż legalnie działa tam Ku-Klux-Klan. Nie znaczy to jednak, że każdy biały Amerykanin jest rasistą i należy na niego napadać. Co więcej, dane statystyczne nie potwierdzają „prześladowań czarnych”, ponieważ otrzymują oni wsparcie od państwa, darmowe mieszkania, dodatkowe punkty, podobnie jak niegdyś za komuny w Polsce, tzw. „punkty za pochodzenie”, a więc łatwiej, a nie trudniej, dostać im się na studia. Faktem jest też, że ta część społeczeństwa odpowiada za znacznie wyższy odsetek działań przestępczych niż w przypadku społeczności białej. Znakomita większość tych przestępczych zachowań (nawet w części stanów ponad 90%), skierowana jest przeciwko innym Afroamerykanom. Tymczasem zupełnie mijają się z prawdą oskarżenia, jakoby chętniej i częściej policjanci otwierali ogień do czarnoskórych przestępców. Nawet, jak mówi w wywiadzie jeden z afroamerykańskich dziennikarzy, (obszernego fragmentu można posłuchać tutaj od 3 minuty), jest dokładnie odwrotnie. Ryzyko bycia uznanym za rasistę i piekła jakie potrafią zgotować podejrzanym organizacje takie jak choćby wspomniana Black Lives Matter, powstrzymują czasem przed sięgnięciem po broń jeśli nie jest to absolutnie niezbędne. Potwierdzają to również statystyki.
Ktoś chce coś upiec przy okazji, czy celowo?
W świetle historii oraz faktów, które obnażają bez litości drugie, znacznie głębsze dno, tego, co obecnie dzieje się za oceanem, można stwierdzić, że spontaniczny charakter wydarzeń jest bajką dla naiwnych. Normalnie jest przecież tak, że organizacje, a zwłaszcza osoby prywatne, chcąc coś zamanifestować, czynią to w ciągu dnia, aby ich protest był zauważony i przeważnie określają, co chcą osiągnąć. Mówią o tym transparenty, skandowane hasła itd., tymczasem tutaj mamy do czynienia z czymś dość odległym od normy i to nie tylko dlatego, że protesty nie mają w żadnym razie charakteru pokojowego. Większość z nich odbywa się po zmierzchu, a obywatele czują się sterroryzowani i nie wychodzą z domów. Oczywiście, prócz południowych stanów, gdzie stoją posterunki „milicji obywatelskiej”, jak można by ją nazwać, ale w tym pozytywnym rozumieniu słowa „obywatelski”, w żadnym razie nie tak, jak za komuny w Polsce. Tam po prostu ludzie potrafią się skrzyknąć, wyznaczyć dyżury i stać w wieloosobowych grupach, pod bronią, także, a może nawet zwłaszcza, szybkostrzelną, więc w razie napaści na jakiś sklep, sprawcy spotkają się z czynnym oporem, który może skończyć się tragicznie. I o dziwo, tam jakoś pochody idą grzecznie środkiem ulicy i nikt nie próbuje się nigdzie włamywać, jeśli mu życie miłe. To przy okazji pokazuje, jak bardzo potrzebna jest wolność, także nam, w Polsce, gdzie dostęp do broni jest reglamentowany kilkukrotnie bardziej niż choćby w sąsiednich Czechach. Jakoś przestępczość tam nie wzrosła wraz ze zwiększeniem liczby broni u obywateli i Czesi nie wystrzelali się dotąd nawzajem, co pewnie wieszczyli zwolennicy reglamentacji jakiejkolwiek broni. Przypomnę, że ostatnio Rząd przeprowadził w mediach histeryczną nagonkę na „czarnoprochowców”, którzy posiadają zbiory, często muzealne, ale w pewnych warunkach możliwe do użycia, bo przecież tego rodzaju pistolety, czy broń długa, dobrze konserwowana, może służyć mimo swoich wad, do pokazów i przypominania różnych wydarzeń w ramach rekonstrukcji historycznych. No, tak… ale skoro da się jej użyć, to teoretycznie można też kogoś zranić, albo zabić, a na to już monopol chce mieć nasza umiłowana władza…
To dygresja, która pokazuje, jak daleko nam jeszcze do prawdziwej wolności obywatelskiej. Obecnie zresztą, w świetle ograniczeń swobód związanych z „epidemią”, znacznie dalej, niż kilka miesięcy wstecz. Wracając do ograniczeń „epidemicznych”, można by powiedzieć, że w Stanach Zjednoczonych swego rodzaju bańka nagromadzonych emocji pękła, bo jak długo można ludzi trzymać w zamknięciu. To jednak również tylko pobożne życzenia i tłumaczenie zdarzeń, które jak wspomniałem, korzenie mają znacznie głębsze. Dlaczego?
Organizacje para-terrorystyczne, jakimi są ARA czy ANTIFA, dały o sobie znać w tej chwili nie przypadkowo. Podobnie, jak trudno nazwać przypadkiem umieszczanie przy trasach przemarszu protestujących, specjalnie przygotowanych zapasów kostki brukowej, co znamy doskonale również z Warszawy. Dziwnym trafem zawsze w dniu Marszu Niepodległości – 11 listopada, takie miejsca na trasie się znajdują. Tak, tak… powie ktoś, przecież to normalne, że ludzie coś sobie budują, więc mogą kupić kostkę. Jasne. I dlatego właśnie układa ją w paletach bez zabezpieczenia, tuż przy chodniku, w otwartej przestrzeni, żeby było łatwiej ukraść… To jest, niestety, modus operandi znany z wielu krajów, gdzie ANTIFA ma długą tradycję w robieniu zadym i atakowaniu niewinnych ludzi. Tyle, że w USA doszło do eskalacji na znacznie większą skalę, a włączają się w to chętnie zwykli bandyci, czy osoby z marginesu, które chętnie wezmą sobie coś do domu z rozwalonego i podpalanego sklepu, no bo po co ma się zmarnować, prawda? Tu już nie chodzi (a może od początku nie chodziło) o jakiegoś jednego uduszonego człowieka, ale o znacznie poważniejsze cele. Przecież w trakcie zamieszek zastrzelony został w St. Louis emerytowany, czarnoskóry policjant stając w obronie mienia swojego przyjaciela! Czyż środowiska z Black Lives Matter na ustach nie powinny występować w jego obronie? Czy to życie, ma mniejszą wartość, niż życie biorącego udział w filmach erotycznych narkomana? A jednak żadna z organizacji nie pochyliła się nad tą śmiercią. Czy normalni demonstranci biją niepełnosprawnych na wózkach, kobiety w ciąży i przypadkowo spotkane osoby? A przecież jest cała masa filmów z różnych miast, które takie sytuacje pokazują. O co zatem chodzi w całej „zadymie”, która trwa od 25 maja?
Pytanie, czemu akurat teraz i dlaczego w taki sposób?
Sytuacja wygląda bardzo podobnie w wielu miastach, co świadczy o zorganizowanej akcji. Jak dotąd, najbardziej dynamiczny przebieg miały wydarzenia w stanach, w których rządzą gubernatorzy z ramienia Demokratów. Przypadek? Nie sądzę. W listopadzie mają odbyć się wybory prezydenckie. Od miesięcy, choć lepiej byłoby napisać, że od początku, czyli od pierwszego dnia prezydentury Donalda Trumpa, trwa nagonka. Próby uwikłania go i oskarżenia o współpracę z Rosją, spaliły na panewce. Wiadomo też dziś, że tzw. „deep state”, stojący za całą akcją, nakręcaną przez media i celebrytów, szaleje z wściekłości i zrobi wszystko, żeby przypadkiem nie doszło do reelekcji. Można zapytać, czy to normalne? Społeczeństwo w USA jest mocno podzielone, także w tej kwestii. Nie udało się zaszkodzić amerykańskiemu przywódcy poprzez wykazanie błędów w trakcie „pandemii”. Co więcej, Donald Trump uzyskał sporo punktów, prawdopodobnie nie tylko u najbardziej konserwatywnych wyborców, ogłaszając zaprzestanie finansowania WHO i wypowiedzenie umowy, co jest dobrze umotywowane ścisłą współpracą tej organizacji z rządem komunistycznych Chin, ukrywaniem prawdy o możliwej epidemii, fałszowaniem danych i spowodowaniem zagrożenia życia wielu milionów Amerykanów, ale przecież także Europejczyków. Ludzie wiedzą, że silny prezydent, który mimo kłód rzucanych mu pod nogi, dzielnie sobie radzi, także w trudnej walce gospodarczej o utrzymanie roli hegemona, do czego pretendują Chiny. Tym razem jednak może polec, ponieważ 46 milionów obywateli amerykańskich straciło pracę, wiele firm przestało istnieć i odium poniesionych strat spadnie w dużej mierze na urzędującego prezydenta.
Czy Prezydent uratuje Amerykę?
To pytanie, które zadaje sobie wielu komentatorów, ale przede wszystkim sami Amerykanie. Mają dość lockdownu, pogarszającej się sytuacji materialnej, a teraz jeszcze kompletnego chaosu, nad którym lokalne władze wydają się już nie panować. Niestety, nie jest tak, jak chcieliby zwolennicy rządów silnej ręki. Prezydent nie może dowolnie wyprowadzać wojska na ulice. To jest wyłączną prerogatywą poszczególnych gubernatorów stanowych. Dokąd nie ma zagrożenia z zewnątrz, siły federalne nie mają nic do tego. W gestii władz lokalnych pozostają specjalne oddziały Gwardii Narodowej, których mogą użyć jeśli działania policji okażą się niewystarczające. Pytanie brzmi, kiedy uznają, że tak jest w istocie? Chyba tylko wówczas, kiedy ocenią, że mogą nie obronić swoich urzędów, bo ludzie nie kupią bajki o obrzydliwym Trumpie, który winien jest wszystkiemu. Eskalacja pobić i grabieży raczej nie będzie im służyć w dłuższej perspektywie, może jednak wywrócić gospodarkę USA, zwłaszcza, że nie jest to kraj, który ma na świecie wielu prawdziwych przyjaciół. Trump zapowiedział delegalizację ANTIF-y, ale to także pobożne życzenie, ponieważ taka procedura jest skomplikowana i nie da się jej przeprowadzić w krótkim czasie, a już na pewno nie natychmiast.
Pytanie, które należałoby postawić brzmi: Komu zależy aby wywrócić potężny jeszcze do niedawna okręt o nazwie USA? Z pewnością Chinom, ale także Rosji, Niemcom, czy Iranowi. Każdy ma swoje powody, aby życzyć dotychczasowemu „policjantowi świata” jak najgorzej. Osłabienie Stanów, to również szansa na wyparcie z rynków waluty, jaką jest USD, a to mogłoby zmienić w dużym stopniu cały system rozliczeń międzynarodowych, zwłaszcza na rynku ropy. Ameryka, jeśli nie obroni swojej waluty, może stać się z bankruta nominalnego, bankrutem rzeczywistym. Dotąd, choć dodruk dolara jest operacją przeprowadzaną wielokrotnie, nie powodowało to bardzo widocznych, negatywnych skutków dla gospodarki. Waluta amerykańska wciąż była (i jeszcze jest) relatywnie mocna, ze względu na wysoki popyt oraz przeznaczanie jej przez banki na inwestycje w instrumenty finansowe. Jak wiemy, właśnie z tego powodu, nie złamał jej poprzedni kryzys, kiedy w 2008 roku stworzona została gigantyczna bańka na nieruchomościach, a kredyt na dom mógł uzyskać nawet pracownik popularnej sieci fast food-ów. Z podanych wyżej powodów zjawisko wysokiej inflacji omijało Amerykę. Normalnie jednak jest przecież tak, że dodruk pieniądza przekłada się na jego osłabienie i uderza w konsumentów, gdyż wynagrodzenia nie rosną tak szybko, jak spada realna siła nabywcza waluty. Tym razem może być znacznie gorzej, ponieważ prócz spadku jej wartości rośnie szybko rzesza bezrobotnych, której szeregi zasilają nie tylko pracownicy, ale często też i niedawni pracodawcy. Kto zyska? Korporacje, zwłaszcza międzynarodowe, które nie tylko są w stanie się obronić poprzez transfer produkcji, czy siły roboczej w kierunku pozwalającym optymalizować koszty, ale również posiadają środki, aby przejmować upadające firmy, czasem za bezcen. To jedna strona medalu. A gdzie druga?
Czy NWO istnieje?
No, nie! Znowu? – żachnie się sceptyk, wietrząc kolejną teorię spiskową. A przecież nie chodzi o żadną teorię, ale o praktykę. Spotkania grupy Bilderberg, są faktem. Wiadomo, że nie zaprasza się tam byle kogo, bo towarzystwo jest ściśle reglamentowane. Nie wiemy wprawdzie, na ile grupa ta reprezentuje, albo jest powiązana z najbardziej wpływowymi ludźmi tego świata, bo i defincja „wpływowego człowieka” w tej skali może być dość trudna do sformułowania. Jednak nie wydaje się, żeby takie spotkania, które były dokumentowane (z zewnątrz) dość dobrze i wielokrotnie, odbywały się tylko po to, żeby niezobowiązująco pogadać i napić się dobrej kawy, czy szampana…
Ciekawe, że słowa „nowa normalność”, czy „nowy porządek świata” padły ostatnio nawet z ust naszego Premiera, ale w mediach pojawiają się coraz częściej. Oczywiście, można to składać na karb „normalności” po „pandemii” (sporo tych cudzysłowów, ale to nie przypadek), jednak wiele ograniczeń zostaje z nami, to znaczy obywatelami poszczególnych krajów, nie tylko o Polskę, czy USA, przecież chodzi, na dłużej i wydaje się, że raczej będzie ich eskalacja. Najpierw w postaci miękkiej (np., zainstaluj sobie aplikację monitorującą zdrowie, to otrzymasz liczne bonusy, albo zaszczep dziecko, to uzyskasz miejsce w żłobku, lub przedszkolu), a później w postaci coraz bardziej twardej z dotkliwymi karami włącznie. Czy przypadkiem jest, że Rządy poszczególnych krajów powtarzają bez końca agendę stręczoną nam przez Billa Gatesa? Być może, choć nie sądzę, żeby tak było…
A jeśli plan jest szerszy?
Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że ostatnie wydarzenia na świecie nie mają z przypadkiem nic wspólnego. Dziś, kiedy jasno widać, że cała ta „pandemia” jest śmiechu warta, bo nawet jeżeli (licząc nowe zachorowania w Ameryce Południowej, czy innych krajach, w których właśnie kończą się upały) ogólna liczba zgonów z powodu koronawirusa osiągnie poziom charakterystyczny dla zwykłej grypy (około 600 tyś.), to stanie się to w ciągu 8-10 miesięcy! Zatem nie da się w żaden sposób obronić tezy, że stało się tu coś nadzwyczajnego. Ludzie to widzą, choć do niektórych dociera ta świadomość powoli. Czemu? Ponieważ media nadal jako pierwsze informacje podają raporty ze strony Johns Hopkins University i nadal straszą. Na niektórych to działa, bo żyją w rzeczywistości medialnej głównego nurtu i nie szukają wiedzy na własną rękę. To może potrwać, ale się skończy. Czy plan „wyszczepienia” ludzkości i wdrożenia masowej kontroli się powiedzie? To jest możliwe, ale tylko wtedy, kiedy dobrze zostanie wykorzystany czas. Jak powiedział Abraham Lincoln, co już cytowałem: Można oszukiwać jakąś grupę społeczną przez cały czas i część społeczeństwa prze jakiś czas, ale nie da się oszukiwać wszystkich przez cały czas.
No, dobrze, ale co wspólnego z NWO może mieć sytuacja w USA? Bardzo wiele. Przecież wywrócenie supermocarstwa kompletnie zmieni porządek w znanym nam świecie i to nawet bez NWO. Czy spuszczona z łańcucha Rosja będzie miała jakieś skrupuły, aby powiększyć swoje terytorium? Zwłaszcza jeśli dogada się z Chinami? A czy właśnie Chiny, przejmując rolę hegemona, nie będą chciały zaprowadzić zupełnie innego porządku? Może takiego, jaki mają u siebie? Idąc dalej, ale za chwilę ktoś powie, że całkiem zwariowałem, czy ten gwałtowny postęp technologiczny nie jest sprzymierzeńcem w uzyskaniu pełnej kontroli nad każdym obywatelem? Jedno pytanie, którego nie zadają dziennikarze. Po co nam technologia 5G, kiedy nie wykorzystaliśmy jeszcze nawet w 60% ani 4G, ani nawet 3G? Czyż ktoś obecnie narzeka, że ma zbyt wolny internet? Naprawdę? Może gdzieś w górach, albo w lesie. Tylko, że to kwestia niewielkich już obecnie inwestycji, aby zmienić sytuację niemal od ręki. Jednak powstają zupełnie inne, o wiele droższe. Czemu? Ponieważ jest co najmniej jeden obszar, dla którego szybkość transferu i ilości przesyłanych danych mogłaby być niewystarczająca. Cóż to za obszar? Pełna inwigilacja każdej jednostki w każdym kraju. Jak to? Ano, tak to! Nie da się zrobić tego, co staje się właśnie codziennością w Chinach, rozpoznawanie twarzy, a nawet samej tęczówki, analiza danych umożliwiająca w ciągu sekund identyfikację każdej osoby, nawet jeśli znaczna część oblicza została zakryta! Danych jest znacznie, znacznie więcej, bo należą do nich inne cechy sylwetki, sposób poruszania się, defekty zdrowotne itd. To niemożliwe, powie sceptyk. Ależ właśnie nie tylko możliwe, ale perfekcyjnie i systematycznie wdrażane. To po prostu działa!
Zatem Chiny, czy NWO?
Uważny czytelnik zauważy z pewnością pozorną niekonsekwencję, bo przecież skoro NWO, to nie Chiny, lub odwrotnie. Naprawdę? Proszę przyjrzeć się obecnej sytuacji w USA w kontekście szerszym. Co zamierza wdrożyć elita (czy deep state), który jest jej emanacją? Czyż nie jest to marksizm kulturowy w czystej postaci? Całe lata środowiska i organizacje lewicowe, które opanowały niemal 100% szkolnictwa wyższego w Stanach (pozostało tylko 5 uczelni o konserwatywnym profilu), dążą do wdrożenia agendy, której celem jest zniszczenie rodziny i tradycyjnych wartości. Nie jest żadnym przypadkiem, że dziś jako synonimu środowisk narodowych używa się słowa „faszysta”. To było przecież założenie Józefa Stalina. Kazał tak nazywać niemal wszystkich przeciwników politycznych i to się sprawdzało. Przyklejenie takiej łaty pozwala znacznie łatwiej rozprawić się z oponentami. Przecież z faszystą się nie dyskutuje, bo taki nie ma prawa do udziału w dyskursie publicznym. Zresztą o jakim dyskursie można mówić, kiedy poprawność polityczna toczy, a w zasadzie już zeżarła nie tylko elity polityczne, ale też media, środowiska naukowe, pracownicze, a nawet hierarchię Kościoła, czy całych społeczności? Swobodnej dyskusji nie ma. Wszystko co zostało, to nisza, często właśnie z etykietą – „Tu nie wchodź, bo to faszyści, a w najlepszym wypadku, kompletne oszołomstwo!”
Właśnie o to chodzi! Nie ma żadnej sprzeczności, ponieważ agenda, która musi w konsekwencji prowadzić do ograniczenia wolności i zamordyzmu, jest jedna. Dokładnie ta sama, tyle że wdrażana w niektórych krajach, uważanych dotąd za ostoję kapitalizmu, przez demokratyczne zmiany polityczne. Pożyteczni idioci zrobią wszystko, czego chcą władze, już to z pobudek merkantylnych, już to ideologicznych, a często choćby ze zwykłej nienawiści do „obrzydliwych kapitalistów”. Czy czegoś nam to nie przypomina? A przecież chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie ma złudzeń, że przywódcy obecnej rewolucji (czy kontrrewolucji) komunistycznej, nie należą do ludzi biednych, pozbawionych środków do życia itd. To nowe elity, które uwłaszczyły się dawno i nie dadzą sobie zrobić krzywdy.
Jak to się skończy?
Dobre pytanie. Sam chciałbym wiedzieć. Pewnie codziennie zastanawiają się nad tym przeciętni Amerykanie. Niektórzy pragną wyłącznie spokoju. Nie interesują ich jawne czy ukryte cele, a nawet samo istnienie, deep state w kraju, który dotąd uważali za ostoję wolności i byli dumni, że są jego obywatelami. Część osób gotowa by była pewnie na różne ustępstwa, aby tylko to się skończyło. Jednak są też ludzie zdeterminowani, którzy nie zgodzą się nigdy na ograniczanie ich wolności. To ci, którzy nie wahają się wyjść z bronią przed dom, a jeśli trzeba, także jej użyć.
Pułapka świętego spokoju
Jaki jest największy święty na tym świecie? Święty spokój – znany żart, który w rzeczywistości jest jedną z większych tragedii ludzkości. Jak napisał Edmund Burke, aby zatriumfowało zło, wystarczy aby dobry człowiek niczego nie robił. To prawda. Widzimy to nieraz nawet w naszych lokalnych społecznościach. Problemem nie jest wcale to, że ktoś gdzieś popełnił, nawet straszne, przestępstwo. Kłopot zaczyna się tam, gdzie możliwość popełniania drobnych niegodziwości, czy przekroczeń prawa staje się codziennością i jest choćby milcząco akceptowana. Niektórzy wciąż sądzą, że antonimem miłości jest nienawiść. To nie prawda. Przeciwieństwem miłości jest OBOJĘTNOŚĆ. Nie trzeba nienawiści, żeby zło stało się czymś zwyczajnym. Wystarczy tylko zobojętnienie. To nie moja sprawa. Znamy to? Właśnie w tę pułapkę, moim zdaniem jedną z największych, jakie zastawia na nas świat (ale przecież nie jakiś „świat”, tylko konkretni ludzie), jest to, że szukamy wyłącznie własnej wygody. Czasem za cenę zamykania oczu na to, co się dzieje. Jak to się stało, że dziś, kiedy mówią Ci w pracy, czy w różnych instytucjach, że coś jest białe, to nie reagujesz nie tylko wtedy, gdy widzisz, że jest szare, ale nawet kiedy jest kompletnie czarne? Jeśli za komuny szef w pracy kazał pracownikowi wziąć na przykład udział w pochodzie 1-majowym, bo „wicie, rozumicie”, musi być frekwencja itd., czy trudno było odmówić? Tak. Mogło się to wiązać nawet z utratą dotychczasowego zajęcia. Tylko, czy fakt, że ktoś w końcu na ten pochód poszedł dla świętego spokoju właśnie, nie angażując się w wymachiwanie czerwonym sztandarem, ale akceptując fakt, że to święto pracy, do tego międzynarodowe, można wprost porównać z akceptacją zmian w edukacji twojego dziecka, które ma być seksualizowane od przedszkola w majestacie prawa? Albo z udziałem w paradzie, gdzie prezentowane są poglądy, których kompletnie nie akceptujesz, nawet jeśli możesz je tolerować? Czy tamten świat antywartości był inny, niż ten? Ktoś powie, nie, ponieważ gdyby wszyscy odmówili pójścia na pochód, system by upadł wcześniej. Być może. Dlatego właśnie niektórzy ryzykowali utratę stanowiska by dać wyraz przywiązaniu do wolności. Wydaje się jednak, że mamy do czynienia ze zjawiskiem o wiele bardziej złożonym. Wtedy, paradoksalnie, było łatwiej. Znakomita część społeczeństwa podziwiała tych odważnych. Wielu, choć bez ostentacji, robiło to samo (idąc na zwolnienie lekarskie, czy wyjeżdżając do „chorej teściowej w innym mieście”). Dziś tego nie ma, bo sytuacji, w których możesz spotkać się z miękkim terrorem poprawności politycznej jest już tyle, że większość ludzi macha na to ręką i uznaje, że po prostu tak zmienił się świat. No, właśnie… Zmienił się bez naszego udziału? Ciekawe… Wtedy zamordyzm wprowadzili nam „wyzwoliciele”, a dziś? Kiedy próbuje się napiętnować naukowca za to, że przywołał konstytucyjną definicję małżeństwa, albo wysadza z pociągu innego, który użył w prywatnej rozmowie słowa „pedał”, (choć to nie jest eleganckie), czy mimo wszystko stać kogoś na to, aby w obronie wolności, powiedzieć NIE, ani kroku dalej!? Kalkulacja? No, tak… kredyt, rodzina, nie ma się co wychylać. Chyba, że grupowo, ale tu jest problem… Rozmawiam z ludźmi, którzy widzą i wiedzą, że to nie jest w porządku. Ciężko im z tym, a mimo wszystko godzą się na taki stan. Nie oceniam, bo sam wiem, że mógłbym zrobić więcej. Lenistwo? Być może. Chociaż częściej usprawiedliwieniem jest jednak właśnie zachowanie innych. Bo, skoro nikt nie protestuje, może oni myślą, że to słuszne? Obawa, że narazisz się na ostracyzm środowiska? Chyba nie.
Może i jest spokój, ale czy na pewno święty? Tak ma wyglądać życie wolnego człowieka? Gdzie jest granica? A może już dawno została przekroczona, teraz w zasadzie wszystko jedno… Uwaga! Odzyskiwanie utraconych pozycji może okazać się znacznie trudniejsze, niż nam się wydaje. Widzimy to w wielu krajach. Tam coraz częściej poprawność sankcjonowana jest prawnie. W Polsce pikieta z transparentem „Stop aborcji!”, czy „Stop pedofilii!” grozi „tylko” mandatem, zniszczeniem materiałów, reprymendą środowisk pro choice, czy kilkudziesięcioma procesami o naruszenie dóbr, zakłócenie spokoju, czy prezentowanie nieobyczajnych treści (sic!), ale w Kanadzie można pójść do więzienia nawet za wręczenie białej róży kobiecie planującej zabieg aborcji. Promowanie literatury, czy specjalistów, którzy mogą skuteczną terapią (setki opisanych przypadków) pomóc osobom homoseksualnym powrócić do naturalnej orientacji, grozi również surowymi karami. Nie wszyscy wiedzą, w Polsce również, choć tutaj kara finansowa nie jest jeszcze zbyt dotkliwa. I co? Czy ktoś głośno protestuje? Nie słyszałem.
Czy w takiej sytuacji mamy prawo się dziwić, że marksistowska agenda wprowadzana jest konsekwentnie w życie, a środowiska, które ją promują nie zawahają się wytoczyć najcięższych dział? Zbrojnym ramieniem lewicy, przecież nie tylko w USA, jest właśnie ANTIFa, czy ARA i dokąd ludzie będą bierni, mogą oczekiwać wyłącznie eskalacji. Ewentualne zwycięstwo kandydata Demokratów w listopadowych wyborach zepchnie prawdopodobnie Stany Zjednoczone w otchłań wojny domowej, nawet jeśli nie będzie to od razu wojna otwarta. Trudno jednak wyobrazić sobie, że ludzie w południowych stanach zechcą dobrowolnie oddać broń, albo przyglądać się, jak niszczone są ich biznesy. Cienka, nomen omen, czerwona linia, może zostać przekroczona, a wtedy już nie będzie odwrotu. Niektórzy, na szczęście, mają świadomość, że lewica niesie ze sobą śmiertelne niebezpieczeństwo, dlatego mam nadzieję, na nic zda się kwik celebrytów i Trump jednak zachowa stanowisko na kolejną kadencję. Pytanie, czy jakiś inspirowany przez wrogów szaleniec nie spróbuje pozbyć się go mimo wszystko. Znamy historię innego prezydenta, który również był niepokorny…
Może jednak tym razem skończy się inaczej, choć patrząc na rozwój wydarzeń trudno być optymistą. Z drugiej strony, czyż można sobie wyobrazić większego optymistę niż Donald Trump? Dla niego zawsze szklanka jest do połowy pełna. Inaczej nie osiągnąłby sukcesu w biznesie. Stany, to także biznes. Wielki biznes i olbrzymi kraj, dlatego, o ile prezydentowi nie stanie się krzywda, wciąż ma szansę, aby wyprowadzić Amerykę na prostą…
Wyciągnijmy z amerykańskiej lekcji właściwe wnioski już teraz. Nie jesteśmy żadną „zieloną wyspą”, za którą marksiści nie zabiorą się bardziej energicznie i nie wyprowadzą także i tutaj ludzi na ulice. Tylko, że zostaliśmy jako naród całkowicie rozbrojeni, więc może być znacznie trudniej… na szczęście mamy jeszcze wiarę. Tylko, czy rzeczywiście jest ona wystarczająco silna?
Czytaj również: Pobożny koronawirus, Gigantyczna manipulacja, Szczyt Szumowskiego, Maseczka na każdą okazję, A jednak się kręci…, Totalna ściema, Kiedy rozum śpi, W cieniu pandemii, Prezydenta nie będzie!