
Maseczki groźne dla życia?
Tak wiele już powiedziano i napisano o maseczkach „antywirusowych”, a jednak wciąż pojawiają się nowe interpretacje i wymysły. Warto przyjrzeć im się bliżej, ponieważ z całą pewnością część z nich pochodzi od różnej maści lobbystów. Kiedy biznesmeni (o nowej fabryce maseczek czytaj tutaj) inwestują znaczne środki w „maseczkowy interes”, ktoś musi im pomagać, także, a może nawet zwłaszcza, medialnie. Oczywiście, tutaj istotne są również konkretne gwarancje, które płyną z „kół dobrze poinformowanych”, albo z samego Ministerstwa Zdrowia. Bo, tak na prosty, chłopski rozum, czy ktoś zainwestuje miliony nie mając pewności, że mu Rząd nie zrobi nagle psikusa i nie odwoła całej tej „maskarady”? No, właśnie! Dlatego ważne jest nie tylko, żeby wiedzieć, ale ŻEBY DZIAŁAĆ!
Porozmawiajmy o koronawirusie w maseczce
O wielu aspektach noszenia maseczek pisałem w artykule „A jednak się kręci…” tymczasem zaczęły się coraz liczniej (ciekawe czemu, skoro epidemia już ponoć jest w odwrocie) pojawiać teksty, które mają przekonać ludzi, że maski są nie tylko pożyteczne, ale wręcz niezbędne do ochrony innych. Skoro zaś inni będą chronieni, to my też się nie zarazimy, no bo od kogo, skoro wszyscy w maskach… Sporo pseudo-naukowego bełkotu, z którego wynika, że wprawdzie wirus jest mały, ale przecież „w klastrach” to już taki mały nie jest, a w cząsteczkach wody, a nie areozolach, przenosi się częściej, a maseczka, nawet ta domowej roboty, takie duże krople wychwyci i będzie cudnie… Z takim mniej więcej przesłaniem wystąpili autorzy lekarz – Dariusz Tuleja i biolog – dr Damian Ryszawy w tekście „Dlaczego wszyscy powinni nosić maseczki na twarz”, który ukazał się w Medonecie.
Panowie podpierają się „balistyką kropelek” i zaklinaniem rzeczywistości. Można zastanawiać się czemu nie czytają opinii znacznie bardziej doświadczonych kolegów?
Wystarczy przytoczyć choćby tylko kilka zdań, wypowiadanych przez naukowców z wyższymi tytułami naukowymi, jak prof. Krzysztof Pyrć, kierownik Pracowni Wirusologii na Uniwersytecie Jagiellońskim cytowany przez portal Gazeta Prawna:
„Jeżeli chodzi o zwykłego człowieka, to maseczki nie pomagają. A wręcz mogą zaszkodzić. (…) Jako ochrona dla osób zdrowych jest bez sensu. Gorzej – może być bardziej szkodliwa”.
Czy profesor Jonathan Van-Tam, zastępca głównego oficera medycznego w Anglii, który niedawno stwierdził, że „nie ma masek odnośnie których dowiedziono by, że zapobiegają rozprzestrzenianiu się Covid-19.” (bibula.com)
Zdanie to podziela również m.in. płk prof. dr hab. n. med. Krzysztof Korzeniewski, kierownik Zakładu Epidemiologii i Medycyny Tropikalnej Wojskowego Instytutu Medycznego, który mówi:
„Maseczki powszechnie stosowane, np. w służbie zdrowia, mają tak duże pory, że ich skuteczność pod względem blokowania drobnoustrojów wydostających się z wydychanym powietrzem jest znikoma“
Cały artykuł znajduje się tutaj, ale też laureat Nagrody Nobla, wybitny ekspert w dziedzinie chorób zakaźnych, profesor Peter Doherty, który przypomina, że wartość powszechnego stosowania masek była kwestionowana już od dawna:
„Wystarczy, że maska zawilgotnieje, od wilgoci oddechu, czy z powodu wydzieliny z nosa, a już stwarza zagrożenie. Jesteś naprawdę bardziej bezpieczny w czystym, świeżym powietrzu niż zakryty maską.”
Oddajmy jednak w końcu głos naszemu ulubionemu profesorowi medycyny:
„Maseczki nie zabezpieczają przed wirusem, nie zabezpieczają przed zachorowaniem. Nie wiem po co ludzie je noszą” – powiedział, jak pamiętamy, minister zdrowia prof. Łukasz Szumowski w porannej audycji RMF FM 26 lutego.
Prawdopodobnie się nie myli, bo jak widać jest to także zdanie rzecznika Głównego Inspektora Sanitarnego – Jana Bondara, który w wywiadzie dla portalu Money.pl mówi krótko i jasno:
„Chodzenie w maseczce po ulicy nie ma sensu. Jest wręcz szkodliwe. Maseczka robi się wilgotna po dwóch godzinach i sama w sobie kumuluje drobnoustroje i wirusy”.
Czemu więc Minister Szumowski idzie w zaparte i wspomina o konieczności zaostrzenia egzekucji przepisów nakazujących noszenie masek?
Opinia WHO już nie ważna?
Jeśli komuś nie wystarczą autorytety w randze profesorów i wypowiedzi przedstawicieli polskich instytucji, które mają na celu ochronę zdrowia Polaków, może warto, by się zapoznał z opinią WHO wypowiadaną ustami jej przedstawicielki w naszym kraju, pani dr Palomy Cuchí:
„Może maseczki mogą dawać poczucie bezpieczeństwa, ale nic poza tym”.
Dr Micovits już cytowałem we wspomnianym artykule „A jednak się kręci…” natomiast polecam zdecydowanie także wywiady ze znanymi sportowcami np. z kolarzem Zenonem Jaskułą, który mówi wprost, że wszyscy jego koledzy, którzy stosowali zimą maseczki ochronne, już nie żyją.
Jak bardzo szkodliwe jest zasłanianie twarzy w trakcie ćwiczeń sportowych mówi też np. karateka Tomasz Puzon , ale też wśród lekarzy i doktorów m.in. profesor Jaguszewski.:
„Jeżeli podczas treningu zakrywamy nos i usta, to wymiana oddechowa jest utrudniona. „Wydolność organizmu bardzo szybko się pogorszy. Na pewnym etapie nawet u bardzo wysportowanej osoby, która będzie oddychała za szybko, może dojść do zaburzeń równowagi kwasowo-zasadowej. Może pojawić się ból głowy, tachykardia, duszność” – mówi w wywiadzie dla „Pulsu Medycyny” prof. dr hab. n. med. Miłosz Jaguszewski, specjalista kardiolog z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego.
Najpierw lekarz, potem maska!
Taka powinna być właściwa kolejność. Minister Zdrowia – zwłaszcza On, powinien o tym wiedzieć. To są podstawowe wytyczne Administracji Bezpieczeństwa i Zdrowia w Pracy (Occupational Safety and Health Administration – OSHA), która działa również w Europie. Wytyczne zawarte w dokumencie ( 29 CFR 1910.134 ) mówią, że zanim pracownik w ogóle założy maseczkę, po pierwsze musi zbadać go lekarz, aby stwierdzić, czy maska nie będzie zagrażać jego zdrowiu. Wbrew pozorom wcale nie tylko osoby, które cierpią na astmę, alergie, czy inne schorzenia dróg oddechowych będą przeważnie wyłączone po takiej wizycie z możliwości czy konieczności noszenia maseczki. Wiele innych chorób, np. związanych z układem krążenia, nerwicą, czy dolegliwościami laryngologicznymi, stomatologicznymi, etc, może być poważnym przeciwwskazaniem do noszenia maseczki. Co więcej, kolejnym krokiem jest właściwe dopasowanie takiego zabezpieczenia i przeszkolenie w zakresie zakładania i zdejmowania maseczki. Np. już sam fakt, że ktoś ma zarost może powodować, że noszenie maski będzie uznane za bezsensowne, ponieważ nie może ona wówczas właściwie przylegać do twarzy.
Czy ktoś, zwłaszcza ze starszych osób, np. z chorobą wieńcową, niedotlenieniem, czy innymi dolegliwościami w ogóle sprawdzał, jak to wygląda w jego przypadku? Znakomita większość emerytów po prostu karnie zakłada maseczki, żeby nie mieć kłopotów. Widzę to na co dzień. Znam nawet osoby, które ewidentnie nie powinny zakładać takiej formy ochraniacza, bo sobie szkodzą, a jednak nie wybiorą się do lekarza z różnych przyczyn. Czasem po prostu dlatego, żeby się w przychodni nie zarazić, bo psychoza nakręcana przez media zrobiła swoje… Dlatego bardzo mocno nalegam – BADAJCIE SIĘ, A DOPIERO POTEM ZAKŁADAJCIE MASKĘ!
Brak skuteczności w parze ze szkodliwością?
Kiedy czytam w opracowaniu wspomnianej wyżej OSHA o środkach ochrony stosowanych w przypadku nanomateriałów, które mogą być niebezpieczne dla pracownika, wyraźnie wymienia się tylko kilka typów masek ochronnych. Warto przypomnieć, że nasz „zbrodniczy koronawirus” ma wymiary zawierające się w przedziale pomiędzy 90 a 140 nm, zatem dokładnie pasuje do wytycznych. Można je znaleźć w języku angielskim pod tym adresem, a tam wyraźnie jest napisane, że skuteczne jedynie są maseczki zakrywające całą twarz, lub jej połowę, z filtrami P3/FFP3 lub P2/FFP2, ewentualnie specjalistycznymi filtrami HEPA. Odpowiednikiem, który ma szansę się sprawdzić, są dość popularne maseczki typu N95. Inne, niestety raczej nam nie pomogą, ponieważ nie zatrzymają koronawirusa. Nie zatrzymają go także nawet maski N95, jeśli nie będą właściwie założone. Nie jest najgorsze, że nie pomogą, ale że mogą szkodzić, a ten aspekt przez Ministerstwo Zdrowia jest niemal całkowicie zamilczany. Dlaczego? Czy nie chodzi przypadkiem o to, aby maseczkowy biznes kręcił się bez przeszkód?
Polecam znakomity artykuł pani Anny Sosnowskiej, w którym zebrała jeszcze więcej informacji, niż te, które tu przytaczam.
W co gra z nami pan Minister?
Policzmy jeszcze kogo tak naprawdę zamierza chronić, przy pomocy całej machiny urzędniczo-policyjnej, sanitarny zbawiciel kraju prof. Łukasz Szumowski. Oto jego wypowiedź z dnia wczorajszego odnosząca się do odnosząc się do ostatnich zakażeń koronawirusem Sars-Cov-2.:
„Ponad 95% osób zakażonych przechodzi chorobę całkowicie bezobjawowo”
Rozłóżmy tę wypowiedź na czynniki pierwsze. Jeśli w Polsce mamy nieco ponad 38 mln ludzi, to oznacza, że objawy mogą wystąpić u zaledwie niecałych 2 mln. Jednak obecnie 9,6 mln dzieci znajduje się w nieustającej kwarantannie i one raczej nie zachorują, a jeśli nawet, to bezobjawowo. Do tego jeszcze należałoby dodać kilka milionów ludzi młodych, którzy także w większości nie zauważyli, że przebyli chorobę spowodowaną koronawirusem. Przecież jest już czwarty miesiąc od chwili kiedy wirus dotarł do Polski, a obostrzeń w lutym nie było, więc spora liczba zakażeń w tym czasie jest prawdopodobna. Ale niech tam, policzmy nawet globalnie wszystkich, zatem 38 mln – 9,6, daje 28,4 mln potencjalnych nosicieli koronawirusa, z czego, jak twierdzi pan profesor, 95% przechodzi chorobę bez objawów, a prawie 0,5 mln zostało już/dopiero (niepotrzebne skreślić) przebadanych, więc albo są zdrowi, albo chorują, albo są również w kwarantannie. Pozostaje 1,4 mln, z których, jak wiemy z danych światowych, ponad 80%, gdyby nawet zachorowało, nie wymaga leczenia. Czyli pozostaje 280 tysięcy potencjalnych chorych, z czego tylko u 14,8% (dane ze strony GIS) choroba może mieć przebieg ciężki. Policzmy: 280.000 x 0,15 = 42.000 potencjalnych chorych, u których mogą (nie muszą, bo to wciąż osoby w różnym wieku) wystąpić powikłania. Jak to? To z tego powodu taki raban? A spójrzmy na liczbę zachorowań na popularną grypę w poszczególnych latach.

Zdziwienie? Nigdy nie było mniej niż 700 tyś, a dwa lata temu (sezon 2017/2018) blisko 5,5 mln?! Gdzie tu jest jakaś epidemia? Czy ktoś wspomniał w poprzednich latach choćby słowem o możliwości zamknięcia całej gospodarki? To, jak to tak… Gdzie był Rząd? Czemu nie „chronił” obywateli?

Gigantyczna manipulacja trwa!
Ktoś powie, ale wtedy zmarło tylko 150 osób. Czyżby? Oficjalnie, oczywiście tak. A co to znaczy „oficjalnie”? To byli pacjenci, którym wpisano grypę w kartę zgonu, a wcześniej miały jej potwierdzenie (nawet w szpitalu niewiele osób ma wykonane testy na grypę, co przyznają PZH i GIS na swoich stronach). Innymi słowy, znakomita większość zmarłych na zapalenie płuc, które było powikłaniem grypy, zmarła nie na żadną grypę, tylko po prostu na zapalenie płuc. Chorzy z chorobami tzw. „współistniejącymi” często schodzili z tego łez padołu właśnie z powodu ogólnie pogorszonego stanu zdrowia, niewydolności krążeniowej, czasem obciążeniem była też choroba nowotworowa, ale wtedy właśnie w niewielkim procencie wpisywano im w kartę zgonu akurat grypę.
No, dobrze, a jak jest teraz? Niemal identycznie, tylko w mniejszej skali! A przecież, o czym pisał niedawno portal wpolityce.pl, rok do roku zmarło od 30 do 40% osób mniej! Co słyszymy i czytamy w mediach na temat zmarłych na Covid-19? „Osoby te miały w większości choroby współistniejące”. Tak jest w istocie, bo w ponad 80% przypadków. Zapalenie płuc, które powoduje Covid-19, to zwykle bezpośrednia przyczyna zgonu, bo w pewnym momencie już się z niewydolności oddechowej pacjenta wyprowadzić nie da, a respiratorem można mu co najwyżej rozerwać płuca. Tyle, że w karcie zgonu widnieje tym razem nie zapalenie płuc, ale Covid-19! Cała tajemnica…
Jeśli odejmiemy 80% od liczby zgonów na tę chorobę, to okaże się, że w Polsce zmarło na Covid-19 nie 800, ale 160 osób, bo pozostałe miały choroby współistniejące, bardzo często takie, które przy dowolnym zapaleniu płuc byłyby już śmiertelne. Przypomnę, że na tę popularną wciąż chorobę (zapalenie płuc) umiera 20-30% osób, które trafiły do szpitala.
Nie wchodząc w teorie spiskowe, można tylko dodać, że są lekarze, nawet już w wielu krajach, którzy twierdzą, że nie ma ŻADNEGO twardego dowodu, że choć jedna osoba zmarła dotąd na świecie na Covid-19. Absurd? A jeśli jest tak, że nowa jednostka chorobowa obejmuje właśnie zapalenie płuc z dodatkowymi powikłaniami, to jak można odróżnić ją od „zwykłego zapalenia płuc”? Testem!?
Testy nie kłamią!?
Testy nie kłamią? No, to warto poczytać o tym, jak niedawno wykryto koronawirusa już nie tylko u kozy, przepiórki, ale też u papai. Oczywiście, ktoś powie, że to w Tanzanii, więc się nie liczy. Naprawdę? Otóż, są doniesienia z wielu krajów europejskich oraz z USA, gdzie także była cała masa wyników nie tylko dziwnych, ale nawet skandalicznych. Mówi o tym w wywiadzie m.in. dr WolfgangWodarg. Skoro za koronawirusa można było uznać jakiegokolwiek wirusa (które u ludzi występują masowo całkiem normalnie), ale dodatnie wyniki w teście zwanym PCR dawało na przykład zakażenie bakterią Chlamydia pneumoniae, którą ma około 60% całej populacji, to z czym mamy do czynienia? Problemem jest fakt, że szuka się fragmentu RNA wirusa, który można zidentyfikować, jako koronawirus, ale można też nie zidentyfikować go wcale. Oczywiście, priorytetem jest, aby test nie był fałszywie negatywny, dlatego poszukiwania trwają czasem dość długo. Fragment wywiadu opublikowanego w portalu OKO.Press – https://oko.press/jak-wyglada-test-na-obecnosc-koronawirusa/ :
„Druga sprawa jest taka, że w próbce mogą być różne substancje wpływające na wynik. Wyniki mogą być dziwne. Dla doświadczonego oka: coś tu nie gra, ale nie możemy od razu powiedzieć, że to na pewno nie to. Musimy mieć pewność, powtarzamy. Czasami trzy albo cztery razy. Jesteśmy odpowiedzialni i nie możemy wydać wyniku ujemnego, wiedząc, że może coś tam jest.”
Oczywiście, dobrze jest przeczytać cały artykuł. Ale jeszcze jeden fragment…
„Kłopot jest taki, że wynik ujemny nie wyklucza zakażenia. My diagności, mikrobiolodzy o tym wiemy. Lekarze też na pewno to wiedzą. Ale większość osób może mieć poczucie fałszywego bezpieczeństwa, że jak mam wynik ujemny, to mogę wszystko. (…) Inny problem to czułość metod. Znamy ograniczenia własnych metod i wiemy, że może się zdarzyć, że jeżeli w próbce jest tak mało tego materiału genetycznego wirusa, to raz go złapiemy, a raz nie. Można sobie wyobrazić, że do ciemnego naczynia, nieprzezroczystego, wsypujemy kolorowe kulki. Mamy tylko trzy kulki czerwone, a reszta to są inne kolory. Na chybił, trafił wkładamy rękę i wyciągamy kulkę. W tym momencie jakie mamy prawdopodobieństwo, że uda nam się wyciągnąć tę czerwoną? Tak jest czasem z poszukiwaniem wirusa w próbce.”
Być może uzyskanie fałszywego wyniku ujemnego jest porażką, ale czy zwycięstwem będzie uzyskanie wyniku fałszywie dodatniego? Czy izolowanie zdrowych ludzi (mam nadzieję, że bez podawania drogich leków) będzie tylko nic nie znaczącym błędem wkalkulowanym w koszty? A co jeśli ktoś starci przez ten czas ofertę pracy (których coraz mniej), albo „posypie mu się” jakieś zlecenie i będzie musiał pokryć szkodę? Słychać niestety doniesienia, że także fałszywych testów dodatnich jest bardzo dużo, co wynika ponoć (nie jestem biologiem) z zakresu dokładności, jaki zostanie ustawiony w laboratorium. W zależności od tego, jak twierdzą fachowcy, np. wspomniany wyżej światowej klasy epidemiolog dr Wolfgang Wodarg, można uzyskać wyniki ujemne bądź dodatnie, a już na pewno nie tak dokładne, aby w 100% powiedzieć, że mamy do czynienia właśnie z TYM koronawirusem, czyli Sars-Cov-2. Niektórzy nawet opisują dość obrazowo, że to trochę tak, jakbyśmy znajdując fragment opony samochodowej z całą pewnością utrzymywali, że oto właśnie znaleźliśmy samochód nie tylko konkretnej marki, ale również określony model, pojemność silnika i rok produkcji. To oczywista bzdura, ale taką mniej więcej dokładność oferuje ponoć test Christiana Drostena przyjęty przez WHO (jak twierdzi dr Wodarg – z niewiadomych powodów), za idealny. Co się dzieje po znalezieniu fragmentu RNA? Przepisuje się tenże wybrany fragment RNA wirusa na nić DNA, a potem powiela się go za pomocą metody zwanej PCR (reakcja łańcuchowa polimerazy).
„Ta ostatnia technika została opracowana w roku 1983 przez Kary’ego Mullisa z kalifornijskiej firmy Cetus, za co Mullis otrzymał w 1993 Nagrodę Nobla. (…) Wynalazca metody PCR, amerykański biochemik Kary Mullis, był barwną postacią, zaprzeczeniem stereotypu uczonego. Lubił nadużywać alkohol i LSD, podważał zarówno istnienie globalnego ocieplenia, jak i dziury ozonowej. Wątpił też w istnienie wirusa HIV, wierzył w astrologię. Za pieniądze uzyskane z Nobla przeniósł się do San Diego, gdzie niemal do końca życia mógł uprawiać ulubiony surfing…”
Więcej można przeczytać tutaj. Przy tym ciekawostka, choć być może w kontekście omawianej metody akurat całkiem na miejscu, gdyż niektórzy uważają ją w odniesieniu do wiarygodności samego testu, za coś w rodzaju dobrze sprzedanej PR-owo fantasmagorii. Można spytać czemu nikt nie chce tego procederu falsyfikować? A któż miałby w tym interes, skoro miliony dolarów i innych walut leją się strumieniami?
A tak na marginesie, wydaje się, że podejście Kary’ego Mullisa do kwestii dziury ozonowej i globalnego ocieplenia nie wynikało chyba z nadmiaru używek. Myślę, że to raczej frustracja, że inni wierzą, we wspomnianych kwestiach związanych z przyrodą, w decydujący udział człowieka, mogła doprowadzić go do nałogu… No, bo jak tu nie pić?…
Nic o nas, bez nas…
Wprawdzie wygląda na to, że Rząd powoli zaczyna reflektować się w kwestii tego, co zrobił i jak wygląda sytuacja w innych krajach. Zamierza więc powoli puszczać lejce, ale ten proces zdecydowanie należy przyspieszyć. Niestety, bierność i akceptacja różnych szkodliwych pomysłów, jak choćby rzeczone maseczki, w których większość ludzi karnie próbuje łapać oddech, co wraz ze wzrostem temperatury na zewnątrz będzie coraz trudniejsze, może stwarzać mylne wrażenie, że naród zgłupiał do reszty i wmówić można mu absolutnie wszystko. Tak nie jest! Dokąd jeszcze nie zostaliśmy odcięci od internetu, możemy czytać, słuchać i samodzielnie myśleć. Faktem jest, że niektórzy (być może nawet większość) jest na tyle leniwa, że woli obejrzeć Wiadomości, czy Fakty i sądzi, że już wie wszystko. Warto czytać! Także nowe regulacje, choć rządowa biegunka legislacyjna przekroczyła już wszelkie ramy przyzwoitości. Wiele aktów prawnych pisanych jest tak niechlujnie, że wymagają nowelizacji już następnego dnia po uchwaleniu. Tak też zresztą było z nieszczęsnym rozporządzeniem o maseczkach. Ponieważ, jak mówi jedna z podstawowych zasad prawa rzymskiego: Ignorantia iuris nocet, czyli Nieznajomość prawa szkodzi, zacytujmy fragment rozporządzenia, który pozwala (zgodnie z prawem) maseczki nie nosić!
ROZPORZĄDZENIE RADY MINISTRÓW z dnia 15 kwietnia 2020 r. par.18 pkt 2. 3 brzmi:
2. Obowiązku określonego w ust. 1 nie stosuje się w przypadku:
3) osoby, która nie może zakrywać ust lub nosa z powodu stanu zdrowia, całościowych zaburzeń rozwoju, niepełnosprawności intelektualnej w stopniu umiarkowanym albo głębokim lub niesamodzielności; okazanie orzeczenia lub zaświadczenia w tym zakresie nie jest wymagane;„
Oczywiście, zawsze może znaleźć się jakiś nadgorliwy policjant, który nie zaproponuje wprawdzie mandatu, ale nic nie mówiąc skieruje wniosek o ukaranie do sanepidu, a wtedy wraz z decyzją przychodzi wezwanie do zapłaty. Można się odwołać, ale kara jest ściągalna wcześniej, jako że to postępowanie administracyjne, a nie sądowe. Stąd właśnie warto skorzystać w takim skrajnym przypadku z porady pani mecenas Magdaleny Wilk, która sugeruje, aby ZAWSZE, kiedy nie przyjęliśmy mandatu, albo wydaje nam się, że policjant może zrobić nam „psikusa” i taki wniosek o nałożenie kary administracyjnej skierować, powinniśmy na wszelki wypadek wysłać stosowne oświadczenie do sanepidu, informując, że miała miejsce sytuacja legitymowania nas przez policję i niniejszym informujemy, że…. Tutaj można wyjaśnić dlaczego nie nosimy maseczki (alergia, choroby układu krążenia, astma i wiele innych), także złe samopoczucie konkretnego dnia, bo rzeczony przepis tego nie zabrania, ani nie zmusza nas do przedstawiania zaświadczeń. Procedurę „na wszelki wypadek” powinniśmy jednak przeprowadzić, aby w razie czego, sanepid nie mógł się oprzeć jedynie na protokole policji, który „nie budzi sprzeciwu”, bo nikt go nie zgłosił. Wtedy urzędnik dwa razy się zastanowi, zanim wyda decyzję, a nawet jeśli to zrobi, będziemy mieli duże szanse na pozytywne rozstrzygnięcie w drugiej instancji.
Czy namawiam do złego? Nie! Jeśli chcesz Drogi Czytelniku / Czytelniczko nosić maseczkę, ponieważ ją lubisz, obawiasz się koronawirusa, uważasz, że to cię ochroni, albo czujesz się świetnie i jesteś przekonany(a), że Ci nie zaszkodzi, albo chcesz po prostu mieć święty spokój, nawet za cenę własnego zdrowia, ok. Twój wybór.
Ktoś powie, no dobrze, ale to potrwa rok, a ściągną mi z konta 5000, albo więcej. Może się tak zdarzyć. To jest właśnie, chyba niezbyt wygórowana, cena naszej wolności. Gdyby nic nie kosztowała, czy byłaby coś warta?
Czytaj też: Gigantyczna manipulacja, Choroba nie musi być najgorsza, Szczyt Szumowskiego, Maseczka na każdą okazję, A jednak się kręci…