Tylko 447 godzin…
Tyle dzieli nas od drugiej tury wyborów prezydenckich 2020. Optymiści z obozu urzędującego Prezydenta RP mają nadzieję, że wystarczy jedna tura. Nie wiem, co musiałoby się stać, aby kandydat uzyskał bezwzględną większość głosów. Może jeśli wynegocjuje w USA Ford Trump i nieoprocentowaną pożyczkę na inwestycje związane z elektrownią atomową oraz kilka F35, albo chociaż F16 gratis, to taki numer się uda. Jednak nawet gdyby to uzyskał, finalizacja nie nastąpi w ciągu 4 dni, a raczej przed drugą turą też nie…
Pisząc całkiem serio, nie wierzę w sondaże, w których Rafał Trzaskowski jest już tuż, tuż za plecami Andrzeja Dudy, zwłaszcza, że co chwila pojawiają się nowe informacje, kompletnie sprzeczne z poprzednimi. No, bo gdy czytam, że teraz Szymon Hołownia wygrywa z urzędującym Prezydentem, to znaczy, że do drugiej tury ma szansę wejść już co najmniej dwóch kandydatów opozycji. To z kolei oznacza, że głosy najprawdopodobniej rozkładają się po równo, a jakoś nie wierzę, żeby obaj pretendenci mogli uzyskać ponad 20%, zakładając, że Andrzej Duda przekroczy nieco 40. Oczywiście, matematycznie jest to wciąż możliwe. Ba! Gdyby obecny Prezydent otrzymał nieco mniej, np. 34%, to w stawce mogłoby się zmieścić nawet trzech kandydatów po 20% i dla reszty zostałoby jeszcze całe 6. Gdyby tak się stało, być może kilka sondażowni zakończyłoby ze wstydu swoją działalność. Marzenie! Oni nie przestaną. Nie ma obawy. Wprawdzie jest powiedzenie, że prawdziwy programista wiesza się razem, ze swoim programem, ale tutaj nie ma miejsca na honor. Liczy się czysty zysk, a „przewidzieć” można niemal wszystko. Badania to ściema dla naiwnych i tych, którzy chcą aby sprawdziły się ich własne oczekiwania.
Zagłosowałbym na swojego ulubionego kandydata, mówią często, ale skoro ma w sondażach tylko 5-6%, to będzie głos zmarnowany, więc szkoda… Znacie to? No i jeśli zrobi tak 2 miliony ludzi, to około 7% głosów szlag trafił. A przecież jest druga tura! Takiego komfortu nie ma w innych wyborach. Właśnie dlatego można poszaleć i zagłosować zgodnie z własnym sumieniem. Zaraz tam z sumieniem, żachnie się ateista, który uważa, że żadnego sumienia nie ma. No, dobrze. To niech będzie, że z własnym przekonaniem, a do sumienia jeszcze wrócę.
Teraz o samej liczbie 447. Przecież kiedy ktoś czyta ten tekst, do daty II tury wyborów może być już znacznie mniej godzin. Oczywiście, 447 to liczba symboliczna, bo wcale nie o godziny tu chodzi, ale o kwestie o wiele ważniejszą. Może być tak, że tych 18 dni okaże się niezwykle istotne. Jednak na pewno nie wtedy, kiedy do drugiej rundy staną obecni faworyci. Tam wszystko zostało już poukładane. Jak to? Przecież trwa walka. Niemal na śmierć i życie. TVP skarży kandydata, a on składa pozew wobec telewizji. Padają ciężkie oskarżenia i argumenty, bo jeden prezydent to ten dobry, bo 500+, karta rodziny itd., a ten drugi, tęczowy, coś strasznego. Sodoma i Gomora będzie, a do tego zawetuje wszystko, więc świat się skończy, albo będą nowe wybory do Sejmu, które wygra antypolska opozycja. Słyszeliśmy to? Wielokrotnie! Zatem o co chodzi i jaka jest prawda?
Zadajmy sobie najpierw kilka pytań:
Po pierwsze, jak to się stało, że PiS pozwolił KO na wymianę kandydata?
Po drugie, jaka jest rzeczywista różnica pomiędzy kandydatami, w kwestiach fundamentalnych dla Polski i jakie to kwestie?
Po trzecie, jak może wyglądać rzeczywisty scenariusz, który wieszczą zwolennicy obu opcji?
Zaczynajmy! Na pierwsze pytanie odpowiedź może być zaskakująca. Otóż, tak wygląda deal z totalną opozycją, w którego zawarciu pośredniczył inny Jarosław. Ten wyższy wzrostem… PiS nie musiał, ani robić wyborów w tym terminie (zwłaszcza, że jest on niekonstytucyjny, o czym już pisałem), ani pozwalać na wymianę kandydata. Można to było rozegrać inaczej na kilka sposobów. Czemu wybrano taki wariant? Ponieważ chodzi zawsze o to samo. O polaryzację sceny politycznej. O wzmocnienie walki plemiennej PiS – PO. Żeby wyborcy nie przyszło przypadkiem do głowy, że można inaczej. Należy wybrać spośród dwóch, jedynie słusznych kandydatów. Układ się posypał, kiedy poprzednia kandydatka kilka razy otworzyła usta całkiem niepotrzebnie, ale przecież nie można było jej tych ust zasznurować na czas całej kampanii. No i stało się! Ktoś powie, no jak to? Przecież to dobrze dla PiS. Nie, nie… To tylko złudzenie. Wszak pakt z Magdalenki zawarty pomiędzy ówczesnymi stronami mówił jasno: „Wy nie ruszacie naszych, my nie ruszamy waszych. Kopiemy się po kostkach, ale nie wyżej i patriotyczna prawica nigdy nie dojdzie w Polsce do władzy.” A tu co? Szykował się niezły pasztet. Odcięty od mediów Krzysztof Bosak nagle w jednym z sondaży uzyskał 13% i to jeszcze na początku pierwszej kampanii. Za chwilę zaczęła się „korekta” i w kolejnych już na wszelki wypadek nie przekraczał 5-ciu procent. Potem ktoś się opamiętał, więc próbowano zatrzymać go na 6 z ułamkiem. Jednak, gdy się widzi ile osób gromadzą same spotkania wyborcze prawdziwego kandydata prawicy, w porównaniu z Szymonem Hołownią, Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, czy Rafałem Trzaskowskim, a nawet urzędującym Prezydentem RP, to strach… Jak przed pandemią. A badania na użytek wewnętrzny pokazały z pewnością ten trend znacznie wcześniej. Owszem, dało się wyeliminować elektorat 75+, ale stała się rzecz znacznie gorsza! Bo oto nagle część ludzi, nie tylko młodych, ale w średnim wieku, zwłaszcza przedsiębiorców, nawet o poglądach mocno lewicowych, nie życzy sobie kolejnych podatków. PiS wprowadził ich już ponad 30, a przecież dopiero teraz zacznie się jazda bez trzymanki, bo pieniędzy brak… Jedyny kandydat, który obiecał, że nie podpisze żadnej ustawy podnoszącej Polakom podatki, to właśnie Krzysztof Bosak. Problem podwójny! Czemu? Przedstawiciele partii rządzącej wiedzą jak wygląda dalszy mechanizm. Najpierw prezydent, potem zwycięstwo w wyborach. To by była dla całego układu okrągłego stołu katastrofa. Dlatego nie ważne kto wygra, Trzaskowski, czy Duda. Kwestia drugorzędna. Ważne, żeby do drugiej tury nie dostał się przypadkiem kandydat prawicy.
Ależ to teoria spiskowa, powie ktoś, bo przecież między kandydatami KO i PiS są fundamentalne różnice. Czyżby?
Przejdźmy zatem do tych kwestii zasadniczych. Pan Prezydent Duda nie wywierał żadnej presji na swoją partię, aby wypowiedziała Konwencję Stambulską. Nawet nie zająknął się, kiedy Premier Morawiecki powiedział w jednym z wywiadów, że zmian w ochronie życia od poczęcia do naturalnej śmierci, także nie będzie. Nie było protestów w sprawie projektu ustawy Stop Pedofilii. W lutym w wywiadzie dla Wprost pan Prezydent deklarował otwartość na kwestie związków partnerskich, twierdząc, że rozważyłby taki projekt. Ostatnio zaprosił zdeklarowanego geja, szkalującego Polskę, do pałacu prezydenckiego. Wprawdzie listkiem figowym miała być wspomniana Karta Rodziny, który to projekt zresztą wykradziony został Konfederacji (miała go w swoim programie wyborczym). I co? Czy taki ruch na 3 tygodnie przed wyborami może coś zmienić w ocenie? A gdzie 5 lat prezydentury? Popatrzmy na inne sprawy. Frankowicze pozostawieni sami sobie. Tutaj różnic nie widać, gdyż cała formacja, podobnie jak poprzednia, wspiera banki bardziej niż swoich obywateli. Polityka zagraniczna? Katastrofa! Prezydent nie załatwił ŻADNEJ istotnej kwestii, prócz zakupu za cenę niemal dwukrotnie wyższą niż Rumunia, systemu rakiet Patriot i wstępnego zakontraktowania F-35, które nawiasem pisząc, są nam potrzebne „jak krowie smycz”, bo raczej nie będziemy prowadzili wojny zaczepnej (mam taką nadzieję), a sami dowódcy wyższego szczebla sił zbrojnych USA proszą o większe środki na starsze typy samolotów, bo tego modelu akurat nie uważają za udany. Prócz tego obecny Prezydent wsławił się fatalnym błędem z ustawą o IPN, „uwaleniem” ministra Macierewicza, zablokowaniem reformy sądownictwa, co z pewnością pan Rafał Trzaskowski też by poparł i inercją w sprawach polityki historycznej, która charakteryzowała także Platformę Obywatelską. Chociaż szkalowania Polski aż na taką skalę, jak za prezydentury Andrzeja Dudy, chyba jeszcze na świecie nie było. Widzimy więc, że różnic wyłączając te istniejące w samej retoryce, w rzeczywistych działaniach nie widać. No, bo przecież 500+, 300+, bon turystyczny+, czy w przyszłości być może menelowe+, jak zażartował w trakcie debaty kandydat Stanisław Żółtek, to domena samej formacji rządzącej, a nie prezydenta, poza tym 500+ dla Rafała Trzaskowskiego jest ok. Gdzie te różnice, bo przecież szkół przed wchodzącymi do nich „edukatorami równości” urzędujący prezydent w żaden konkretny i skuteczny sposób nie bronił?
O co chodzi z tą ustawą?
Dochodzimy właśnie do sprawy kluczowej. Jeśli ktoś zna ją od podszewki, może tę część opuścić, ale być może warto doczytać i skorzystać z linków. Napisałem wcześniej o polityce zagranicznej, która w całości jest fatalna, za co oczywiście odpowiada nie tylko urzędujący Andrzej Duda. Jednak jest pewien element, który może zdecydować o przyszłości Polaków na wiele pokoleń. To jest właśnie kwestia uchwalonej w Stanach Zjednoczonych ustawy 447 Just Act, przeciwko której protestowano w Polsce i za granicą. Przypomnę tylko, że chodzi o mienie bezdziedziczne pozostawione przez obywateli polskich narodowości żydowskiej po II Wojnie Światowej, do którego roszczenia, a w zasadzie uroszczenia, wysuwają organizacje żydowskie w USA. Z mocy prawa, w żadnym cywilizowanym kraju, nie ma możliwości, aby tego rodzaju mienie oddawać jakimkolwiek organizacjom. Ono w naturalny sposób przechodzi na skarb państwa, o ile nie ma żyjących potomków zmarłego. Fakt, że znakomita większość tej grupy obywateli naszego kraju została wymordowana w obozach zagłady, nie sprawia, że jakieś organizacje, jak to określił profesor Norman Finkelstein „Przedsiębiorstwa Holokaust”, nabywają praw plemiennych do takiej własności. Owszem, spadkobiercy zawsze mogą wystąpić na drogę sądową i wielu taką drogę wybrało, bo ona w Polsce istnieje. Natomiast, tutaj chodzi o swego rodzaju precedens, aby stworzyć specjalne prawo, wyłącznie dla tej grupy narodowościowej i oddać… No, właśnie, co? Po pierwsze, większość kamienic, bo głównie o nie chodzi, została zniszczona przez Niemców, a odbudowana przez Polaków na ich koszt (reparacji nie otrzymaliśmy). Po wtóre, nawet kamienice, które się ostały bardzo często były budowane przez obywateli narodowości żydowskiej w kredycie i nie spłacone nigdy, bo wybuchła wojna. Poza tym, z jakiego powodu mielibyśmy traktować tę akurat nację w sposób inny, niż pozostałe, jeśli to byli obywatele polscy? Czyż to nie czysty rasizm? Jednak naciski takie trwają od kilkudziesięciu lat, a fakt, że nie mamy w Polsce dotąd (kuriozum) ustawy reprywatyzacyjnej, tylko te próby eskaluje. Warto nadmienić, że nacisk na Szwajcarię tych samych organizacji i środowisk, spowodował, że władze się ugięły i wypłaciły wielokrotność sum pozostawionych na kontach bankowych przez obywateli pochodzenia żydowskiego. W przypadku Polski mówiono najpierw o kwocie 65 mld dolarów, która ostatnio wzrosła do ponad 300 mld. To jest nieco więcej niż trzy pełne budżety naszego państwa. Zatem wypłata takich pieniędzy oznaczałby, że przez ten czas państwo nie miałoby środków na nic (policja, służba zdrowia, wojsko, oświata, kultura, świadczenia emerytalne, socjalne itd.) Oczywiście, wypłata w gotówce nie byłaby możliwa, a z kolei każda inna forma (głównie nieruchomości), spowodowałaby, że właścicielami naszego kraju w praktyce stałyby się organizacje żydowskie, a Polacy obywatelami, jak słusznie zauważył Stanisław Michalkiewicz, nawet nie drugiej, ale trzeciej kategorii, bo drugą stanowiliby kolaboranci, czyli zarządzający tym mieniem w imieniu rzeczonych organizacji. Brzmi jak powieść science-fiction? Ktoś powie, ale jakim cudem jakaś amerykańska ustawa miałaby działać w Polsce? I tutaj dochodzimy do clou całej historii.
Otóż, uchwalając 447 Just Act państwo amerykańskie zobowiązało się wobec tychże organizacji, że będzie wywierało na Polskę naciski aż do skutku. Skoro jest naszym sojusznikiem, przecież nie powinno tak działać, powie ktoś, nie bez słuszności. Na tym polega jednak polityka, żeby realizować określone cele, a diaspora żydowska ma w Stanach wystarczającą siłę, by stawiać żądania. USA jest państwem poważnym, więc z pewnością posiada metody i środki, które wykorzysta, aby taki nacisk wywrzeć. Co więcej, mieliśmy okazję się o tym przekonać i to kilka razy nawet tylko w ubiegłym roku. Mike Pompeo, sztorcował naszego Prezydenta w tej kwestii publicznie, w trakcie konferencji wschodniej, a na podobne uwagi pozwalała sobie nowa ambasador pani Żorżeta Mosbacher. A przecież to dopiero początek. Z ujawnionych danych (m.in. notatki z rozmów przedstawiciela polskiego MSZ Jacka Chodorowicza z przedstawicielem Departamentu Stanu USA Thomasem Yazdgerdim oraz danych Wikileaks) wynika, że polscy politycy, niestety, takie rozmowy podjęli już wiele lat temu. Pan Jarosław Kaczyński twierdził w 2005 roku, że nikt poważny nie kwestionuje tych roszczeń, a pan prezydent Komorowski obiecywał oddanie Lasów Państwowych w ramach zadośćuczynienia. Tylko za co? Stawiam po raz kolejny pytanie, które postawili też działacze Rot Niepodległości, którzy zebrali blisko 250 tysięcy podpisów pod projektem ustawy STOP 447. O co chodzi?
Projekt jest prosty i ma na celu zablokowanie nie tyle samych roszczeń, ale możliwości jakichkolwiek negocjacji przez polskich polityków i urzędników. Za próbę podjęcia takowych groziłaby kara wieloletniego więzienia. Po prostu rozmowy takie traktowane by były, jak zdrada stanu i przekroczenie kompetencji. Prosty, wręcz banalny projekt, który się mieści na dwóch stronach A4, został złożony w Sejmie dwukrotnie. Najpierw, w poprzedniej kadencji przez Klub Kukiz15, a konkretnie przez posła Rzymkowskiego, a po wyborach ponownie, tym razem jako projekt obywatelski. I co? I NIC! Dwukrotnie, kolokwialnie pisząc, został „olany” przez rządzących. Dlaczego? Właśnie! Dobre pytanie, prawda?
Skoro nie mają nic za uszami i nie chcą sprzedać Polski „z wkładką”, czyli obywatelami w środku, powinni chętnie podpisać taki dokument, bo przecież to niczym nie grozi. Mało tego! Daje dodatkowy argument w przypadku nacisków. Łatwiej byłoby wytłumaczyć „sojusznikom”, że nie mogą na ten temat rozmawiać, bo prawo im tego surowo zabrania. Nikt przecież nie chce iść na 15 lat do więzienia, nawet za bardzo duże pieniądze. Niestety, formacja rządząca, dała referującemu projekt w Sejmie Robertowi Bąkiewiczowi, zaledwie kilka minut. Dyskusję w tak fundamentalnej sprawie ograniczono do minimum. To było coś absolutnie niebywałego, jak można zignorować 250 tysięcy podpisów obywateli. Co ciekawe, PiS uzyskał pełne wsparcie totalnej opozycji, która tłumaczyła, że projekt jest niepotrzebny, zły i może wywołać zbędne reperkusje międzynarodowe. Krótko pisząc, po prostu skandal! Tak właśnie wygląda sytuacja na dziś. Dlatego też środowiska patriotyczne zorganizowały, w dniu wylotu Prezydenta Andrzeja Dudy do USA (23.06), pikietę przed pałacem prezydenckim, którą można, a nawet należy moim zdaniem, obejrzeć tutaj, a o samym projekcie poczytać na stronie stop 447. Pikieta miała na celu dodanie odwagi naszemu Prezydentowi, aby poruszył tę kwestię w rozmowach Donaldem Trumpem. Myślę, że akurat to Prezydent USA będzie miał w tej sprawie kilka uwag, a nasz odpowiednik już nie koniecznie, skoro dotąd wyłącznie przytakiwał, stojąc czasem obok poważnego reprezentanta kraju, nawet bez swojego krzesła.
Opisany wyżej problem 447, jest fundamentalny dla losów Polski i stosunek do sprawy, który pokazuje patriotyzm prawdziwy, a nie tylko deklaratywny, stanowi papierek lakmusowy dla KAŻDEJ formacji. Te, które próbują problem rozwadniać, omijać, czy przesuwać, to po prostu, nie bójmy się tego słowa, ZDRAJCY. I nie ma tu znaczenia z jakich pozycji, po co, za ile itd. Polska racja stanu jest jedna i nie można nią kupczyć.
Zatem kiedy, jak sądzę, wyjaśniłem dość dokładnie na czym polega fenomen braku różnic pomiędzy kandydatami w sprawach dla Polski najważniejszych, zadam pytanie o logikę. W jakiż to magiczny sposób wyborca, który naprawdę wierzy, na podstawie wątłych deklaracji (bo przecież bez żadnego potwierdzenia na papierze), że wojska amerykańskie nas obronią, może jednocześnie nie wierzyć, że akt prawny, który uchwalił Senat USA i podpisał go Prezydent Donald Trump, nie zostanie zrealizowany? Gdzie tu logika? Gdzie sens? Albo uważamy państwo amerykańskie za poważne, a więc takie, które dotrzymuje słowa, albo nie. Form nacisku na Polskę, aby wyegzekwować od niej uroszczenia przedsiębiorstwa holokaust, jest aż nadto, od kwestii gospodarczych, wojskowych, poprzez możliwość osłabienia ratingu, a nawet interwencji służb specjalnych, bo przecież nie jest już żadną tajemnicą, że to CIA była współorganizatorem majdanu u naszych sąsiadów. Rządy da się wymieniać przy pomocy różnych prowokacji, co akurat „główny szeryf świata”, jakim są Stany, pokazał już nie raz. Wiara, że nie zrobi tego po raz kolejny, jest dość złudna. Chyba, że zorientuje się, że to się nie opłaci. Tylko kto mu powie, że my również mamy, jako państwo swoje atuty, z których głównym, jest (często niesłusznie) uważane za przekleństwo, położenie geograficzne. Aby zrozumieć o co chodzi polecam tę debatę.
Tylko, że do tego potrzeba znacznie bardziej asertywnych polityków, do których akurat ani urzędujący prezydent, ani pretendent Trzaskowski z pewnością nie należą. Pierwszy już to pokazał przez ostatnie 5 lat. Drugi w czasie swoich krótkich rządów w stolicy oraz w obecnej kampanii, w której prócz ogólników jest pustka i brak jakiegokolwiek pozytywnego programu. To zresztą charakterystyczne dla KO. Jedyny postulat, to odsunąć od władzy PiS. Potem się zobaczy… Ten wariant już ćwiczyliśmy i wiemy czym grozi.
Ale przecież on wszystko zawetuje!
To najbardziej popularny i jednocześnie, jak za chwilę udowodnię, najgłupszy z argumentów, aby nie dopuścić do prezydentury Rafała Trzaskowskiego. Nie, nie… Akurat jestem jak najdalej od poparcia dla kandydata KO. Jednak głupotę warto pokazywać, żeby wyborcy nie dawali się nabierać na tak trywialne tricki. Dlaczego?
Złóżmy fakty: PiS pozwolił na zmianę kandydata, atakuje go w swoich mediach w sposób karykaturalny, starając się za wszelką cenę doprowadzić do (dla niektórych oczywistego) wyboru pomiędzy „dobrym Dudą” i „złym Trzaskowskim”, dbając starannie o to, aby nikt im przypadkiem nie wyskoczył zza pleców. Czy to nie dziwne? Odpowiadam – NIE! Ponieważ nic takiego się nie stanie, jeśli prezydentem będzie kandydat PO. Nie jest prawdą, że zablokuje każdą ustawę, bo te, które będą korzystne również dla KO, na pewno nie zostaną zablokowane. Co więcej, weto prezydenta można przecież odrzucić. Owszem, potrzebne są do tego głosy PSL i Konfederacji, ale w przypadku naprawdę korzystnego dla Polski projektu, nawet totalna opozycja nie da rady go zablokować. Paradoksalnie, najprawdopodobniej Trzaskowski nie zgodzi się na wszystkie kolejne podatki, a więc formacja rządząca zostanie zmuszona do obniżenia kosztów państwa przez redukcję wydatków. Rozbuchany system urzędniczy (w połowie zbędny, co pokazał czas epidemii), czy wiele innych kosztów na poziomie ministerstw, spółek skarbu państwa, marnotrawstwa środków w służbie zdrowia itd., można i należy przynajmniej zacząć zmieniać. Jeżeli ktoś wierzy, że potrzebne będą nowe wybory, ma rację. One byłyby potrzebne od zaraz, ale po to, aby odsunąć od koryta obie formacje, najlepiej natychmiast. Niestety, nic takiego się nie stanie. PiS doskonale wie, że ma przed sobą prawdopodobnie ostatnie trzy lata, o ile będzie grzeczny w polityce międzynarodowej i o ile taki okres w ogóle przetrwa. Pewnie za wszelką cenę postara się to zrobić. Wcale nie dla dobra Polaków, no może niektórych, czyli rodzin samych posłów. Część z nich będzie w międzyczasie nerwowo szukała swego nowego miejsca na mapie politycznej. Zwłaszcza ci, którzy prócz posłowania robić nic nie potrafią. Normalna kolej rzeczy… Nie jest prawdą, że kiedy PiS się wywróci, będzie jeszcze gorzej, bo do władzy wróci PO. Od dawna jest to mit. Szybciej się rozpadnie, niż wróci do władzy, a na kolejny projekt Petru+ wyborcy już się raczej nie nabiorą.
Każdy ma jeden głos?
To oczywista oczywistość, jak by powiedział pewien były prezydent. Wbrew pozorom można mieć tych głosów więcej. Paradoksalnie nie tylko dlatego, że są dwie tury i w każdej możemy głosować na innego kandydata. Jeśli dokonamy właściwego wyboru, może okazać się, że to nie tylko ostatnich 447, a może już mniej, godzin do kluczowych rozstrzygnięć, ale że nasz głos może otworzyć drogę do zmian prawdziwych, nie tylko kosmetycznych. I to od rozsądku Polaków zależy, czy przez kolejne lata będziemy mieli wciąż tę samą walkę plemienną, czy dzielenie obywateli skończy się naprawdę… Wrócę na chwilę do sumienia. Obiecałem to na początku. Pytanie, czy chrześcijanin, katolik, może w ogóle głosować na jakiegokolwiek kandydata, albo formację która nie realizuje faktycznie (nie w deklaracjach) programu zgodnego z dekalogiem? Czy jeśli nie broni życia od narodzin do naturalnej śmierci i za nic ma możliwość gorszenia maluczkich, czy można w ogóle brać go pod uwagę? Czy te wartości można sprzedać za 500, albo 1000, a nawet i za 10.000+? Czy katolik ma głosować na mniejsze zło, czy jednak zdecydowanie, na większe dobro? Bez żadnych kalkulacji! Może warto się nad tym zastanowić…
Marzy mi się prezydent, który będzie walczył o lepszą Polskę, także dla tych, którzy być może dziś kompletnie się z nim nie zgadzają w wielu kwestiach. Bo w rzeczywistości, wcale nie chodzi o to, żeby był pełen konsensus, ale by w końcu, po ponad 30 latach, ruszyć z miejsca z wiarą i bez nienawiści. To zbyt wiele? Chyba nie…
Czytaj też: My, skorupiaki!, Totalna ściema, Pobożny koronawirus, Kołysanie łódką i radiem, Koronawirus, maseczki i cyniczna gra, A jednak się kręci…, Kiedy rozum śpi, W cieniu pandemii, Prezydenta nie będzie!, 8 minut…, Wyszczepieni