Łyżka miodu w beczce dziegciu
Zakończył się szczyt UE, w którym wzięła udział delegacja polska z Premierem RP – Mateuszem Morawieckim. Jak usłyszeliśmy w mediach, szef Rządu odtrąbił sukces, a wspólna konferencja prasowa z Wiktorem Orbanem miała jeszcze dodać pikanterii, ponieważ szef rządu Węgier podkreślił rolę naszego premiera w negocjacjach, które zakończyły się uzyskaniem dużego wsparcia finansowego i jeszcze większego kredytu. Podobno pozwoli on zażegnać, a na pewno co najmniej złagodzić kryzys spowodowany epidemią koronawirusa.
Tyle, tytułem oficjalnego komunikatu. Do szczegółów jeszcze wrócę. Oto historia właśnie zatoczyła niewielkie koło i tak, jak socjalistyczne rządy za komuny walczyły dzielnie z problemami nie znanymi w żadnych innych systemach, ponieważ to sam socjalizm je tworzył, podobnie właśnie obecny Rząd RP stara się walczyć z bałaganem, który sam spowodował.
Covidowa dygresja
Ktoś się żachnie, że to przecież Sars-Cov-2, a nie władze tego, czy innego kraju są winne, że wiele państw, a w zasadzie niemal cały świat itd., itp.
Spieszę wyjaśnić, że jednak nie cały świat, bo są państwa, jak Szwecja, czy Białoruś, które postanowiły kierować się własnymi badaniami nie ulegając ogólnej histerii. Ponadto w wielu innych nie zamknięto gospodarki na 100 dni, tylko na czas o połowę krótszy i fakt, że są też państwa, w których lockdown trwał dłużej, a nawet po części trwa nadal, nie usprawiedliwia władz w żadnej mierze. Wystarczyło zapoznać się z pracami tak znakomitych specjalistów w dziedzinie epidemiologii, jak prof. Suharit Bakhdi, prof. John Ioannidis, dr Knut Witkowski, czy wielu innych specjalistów, także innych dziedzin medycyny, jak choćby patolog prof. Klaus Pὔshel. Wszyscy oni zgodnie i na podstawie twardych danych oraz swojego wieloletniego doświadczenia, pisali, mówili i czynią to nadal, że pandemii żadnej nie ma. Kiedy się przyjrzeć statystykom zgonów w poszczególnych krajach, również nie widać nawet cienia epidemii, a nagłaśnianie przypadków zwyczajnych powikłań zapalenia płuc, obecnych też w trakcie zwykłej grypy sezonowej (w czasie której umiera często znacznie więcej osób), to jedynie wielka manipulacja i „epidemia medialna”. Co ciekawe, Minister Zdrowia długo nie chciał ujawnić zespołu swoich doradców, a kiedy to uczynił, okazało się iż w większości są to pracownicy GIS. Innymi słowy, ogłoszono w Polsce epidemię na podstawie informacji zagranicznych mediów oraz konferencji prasowej zorganizowanej przez WHO, organizację tyleż wpływową, co szkodliwą. W dodatku sama WHO oficjalnie żadnej pandemii do tej pory nie ogłosiła, o czym łatwo przekonać się wchodząc na stronę WHO i szukając stosownych dokumentów tzw. „statements” czyli oficjalnych komunikatów. W przypadku grypy A(H1N1) ogłaszano pandemię nawet 6 stopnia (2009 rok), a zawsze pojawiał się na stronie stosowny dokument, do którego można się odwołać. Teraz są tylko konferencje prasowe oraz zalecenia dotyczące Covid-19 z dopiskiem „pandemic”, a więc zalecenia na wypadek pandemii, co ma być w jakimś stopniu kompatybilne ze stanowiskiem prezydenta tej „szacownej” organizacji, który oświadczył, o czym już pisałem, że „obecną sytuację można określić, jako mającą charakter pandemii”, co w oczywisty sposób równoważne z jej ogłoszeniem nie jest. Każda poważna firma, nie mówiąc już o międzynarodowej organizacji, operuje dokumentami pisanymi, a nie opowieściami, bo na konferencjach można ludzi straszyć, a potem zupełnie swobodnie się z tego wszystkiego wycofać, jako że pisemnego ogłoszenia nie ma, prawda?
Kto zdradził?
To dygresja, bo teraz wypadałoby wrócić do tytułu. Dlaczego zdrada, w dodatku podwójna, no i najważniejsze, kto kogo zdradził? Wiadomo już, że nie będę tu pisał o kolejnych wybrykach zawodach miłosnych celebrytów, ale czymś o wiele bardziej poważnym. W całym szumie medialnym, który z jednej strony dotyka kwestii finansowych, czyli ile tak naprawdę Premier pieniędzy nam „przywiózł” z Brukseli, a z drugiej, co będzie z procedurami dotyczącymi praworządności w Polsce, umyka rzecz podstawowa. Oto bowiem właśnie Mateusz Morawiecki podpisał dokument, który będzie sankcjonował wyzbywanie się przez nasz kraj resztek suwerenności. Czemu resztek? Ponieważ większą ich część oddał już śp. Prezydent Lech Kaczyński podpisując Traktat Lizboński. Zapisanie prymatu prawa UE nad naszym własnym, w praktyce pozwala Unii narzucać nam kolejne szkodliwe rozwiązania. Przykładem ostatnia dyrektywa dotycząca firm transportowych. Miało być tak dobrze i w ramach uczciwej konkurencji, lepsi mieli na wspólnym rynku wygrywać. Do czasu! Kiedy ci bardziej przedsiębiorczy okazali się być z Polski, aaa… to już się tak bawić w „wolną konkurencję” nie będziemy. Równość, równością, ale niektórzy muszą być bardziej równi… innymi słowy Orwell w całej rozciągłości. To oczywiście drobiazg dla pana Premiera, bo fakt, że zaorane zostanie ileś tysięcy firm, a wśród nich kilkaset, które zatrudniały setki pracowników, nie ma znaczenia. Przecież teraz Unia da pieniądze, to będzie więcej na zasiłki dla bezrobotnych. Jasne? No!
Propaganda i fakty
Natomiast, jeśli przyjrzeć się efektom brukselskiej wizyty bliżej, wiadomo już, że szału nie będzie. Owszem, miliardy zawsze robią wrażenie, ale gdy wiemy jaka jest cena, to oczy robią się okrągłe, jak u psa Pluto w kreskówkach… Nie chodzi nawet o jakąś łyżkę dziegciu. Sytuacja jest zgoła odwrotna. Mamy do czynienia z łyżką miodu w całej beczce dziegciu. Teraz po kolei, co mamy otrzymać i za jaką cenę. Najpierw może o tym ile otrzymaliśmy z UE, a ile wpłaciliśmy w ciągu ostatnich 15 lat, bo to dosyć istotne. Jeżeli wpływy można oszacować na poziomie około 163 mld euro, a nasza składka wyniosła 53 mld, to rachunek mógłby wydawać się niezwykle korzystny. Jednak z każdego otrzymanego euro, do UE wracało ponad 80 eurocentów. Obecnie szacuje się, że do UE, głównie do Niemiec, z każdego euro wraca ponad 1,2 euro! Prawdziwy biznes robi więc zupełnie kto inny… To cena otwarcia rynku oraz fakt, że nie udało się (pewnie z powodu braku woli, a nie korupcji – miejmy taką nadzieję) opodatkować zagranicznych korporacji (przynajmniej handlowych), które korzystały z wakacji podatkowych, zmieniając tylko co kilka lat szyld. Tak jest zresztą do dziś. Poniżej przykład drenażu Grupy Wyszehradzkiej w okresie ostatnich lat. Dane pochodzą z Eurostatu, więc nie jest to jakaś medialna manipulacja.
Gdy jeszcze dodać do tego fakt, że połowa z tak „korzystnego” salda trafiała do polskich rolników, ale dopłaty dla ich zachodnich kolegów były często dwu, a nawet czterokrotnie wyższe, to o równej konkurencji mówić trudno. Wprawdzie nieco niższe koszty utrzymania w Polsce miały to wyrównywać, ale przecież rolnik kupował nawozy, maszyny i wiele innych niezbędnych do działalności środków, często w wyższej cenie, a do tego jeszcze ze znacznie wyżej oprocentowanym kredytem (głównie oddając pieniądze bankom zagranicznym). Jeśli do kompletu dołożymy jeszcze ilość pieniędzy, które w postaci kredytów musiały zaciągnąć samorządy, by jakiekolwiek większe inwestycje w ogóle móc zrealizować oraz ile przy okazji środków zostało zmarnowanych, to bilans wygląda o wiele gorzej. Ktoś powie, że przecież marnowanie środków to nasza własna niegospodarność. To tylko w jakiejś części jest prawdą. Chodzi o to, że dotacje zawsze wprowadzają nierównowagę na rynku i to stanowi największy problem. Całą masa kompletnie nierentownych i nieprzemyślanych inwestycji nie mogłaby powstać w warunkach czysto rynkowych. Każdy z pewnością pamięta całe tony ogłoszeń o różnych bezpłatnych szkoleniach, gdzie organizatorzy błagali, aby tylko ktokolwiek się pojawił, bo jakoś trzeba było tę kasę rozliczyć. To tylko jeden z przykładów. Gorzej kiedy budowano nikomu nie potrzebne ścieżki rowerowe w miejscach, gdzie pies z kulawą nogą nie chciał nawet się pojawić na chwilę, czy też obiekty sportowe, których utrzymanie przekraczało wielokrotnie możliwości gminy, a to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo wiele nieprawidłowości związanych z samą procedurą opiniowania, czy przyznawania grantów, powodowało, że dostęp do nich mieli często głównie „znajomi królika”. Informacja w jaki sposób „dobrze” napisać projekt stawała się wiedzą do pewnego stopnia „tajemną”, ale dzięki niej wielu specjalistów potrafiło otrzymywać kolejne dotacje na „nowatorskie” pomysły, które rozpoczynały inwestycję tylko po to, by w trakcie, po przejęciu części kasy, odsprzedać projekt różnej maści frajerom, aby „bujali się” z rozliczeniem przez wiele miesięcy. Oczywiście, nie oznacza to, że wszystko było złe i nic dobrego się nie wydarzyło. Owszem, powstało sporo obiektów, czy dróg, które pewnie w innych warunkach musiałyby by sporo lat poczekać na lepsze czasy.
Wróćmy jednak, jak mawiają Francuzi, do „naszych baranów” – przy czym w tym przypadku nie mam, rzecz jasna, na myśli czcigodnych polityków. A tak przy okazji, jako że jestem strasznym „dygresantem”, pozwolę sobie wyjaśnić jeszcze, bo może nie wszyscy pamiętają, jaka jest geneza tego popularnego, zwłaszcza we Francji, powiedzenia, „wróćmy do tych naszych baranów”. Zdanie to jest kwestią wywodzącą się z XV-wiecznej komedii wystawianej pod tytułem „Farsa mistrza Panthelina” („La farce de maître Panthelin”), w której pewien poczciwy kupiec tkanin Guillaume zostaje podwójnie oszukany – najpierw pada ofiarą fałszywego adwokata, tytułowego mistrza Panthelina. Ten wyłudza od niego kawałek płótna, by uszyć sobie elegancki strój, a gdy zniecierpliwiony kupiec przychodzi do niego po zapłatę, udaje umierającego, bredząc coś po łacinie, w czym sekunduje mu małżonka Guillemette. Ostatecznie więc, przekonany, że w tej sytuacji nic już nie wskóra, Guillaume odchodzi z kwitkiem, ale z adwokatem przyjdzie mu spotkać się jeszcze ponownie, na sali sądowej podczas procesu, w którym kupiec oskarża jednego ze swoich pasterzy o kradzież owiec ( fr. brebis). Okazuje się, że przebiegły „adwokat” nie tylko wcale nie umarł, ale namawia swojego klienta – pasterza, aby nic nie mówił, lecz udając głupiego, powtarzał w odpowiedzi na każde pytanie sądu przeciągłe „beee”. Ofiara podwójnego oszustwa (tkaniny i owce), w pewnej chwili nie wytrzymuje. Nerwy puszczają i myli wciąż w swoich zeznaniach obie sprawy, więc sędzia, jako jedyny spokojny i przytomny, beznamiętnym głosem przywołuje go co jakiś czas do porządku mówiąc właśnie: „Revenons à nos moutons”, czyli „Wróćmy do tych naszych baranów”, co stało się synonimem: „wróćmy do tematu”. Taka to w skrócie historia, zatem wracajmy…
Co ma się stać w najbliższym czasie i kolejnych latach? Oficjalny komunikat głosi, że Polska otrzyma w sumie 710 mld złotych (choć wg Premiera, w porywach nawet do 750 mld). Z czego 125 mld euro bezzwrotnie, do wykorzystania przez 7 lat. Na dziś, to ponad 557 mld złotych, więc nie mało…
Jak zauważa na swoim blogu Maciej Samcik:
„Krytycy porozumienia uważają, że entuzjazm premiera Morawieckiego jest nieuzasadniony, bo – owszem – dostaniemy łącznie więcej pieniędzy, niż poprzednio (choć w relacji do łącznej puli – proporcjonalnie mniej, niż „za Tuska”), ale duża ich część to będzie „ekstra-fundusz”, którego sposób działania nie jest znany i nie jest pewne, czy uda nam się spełnić kryteria przyznawania tych pieniędzy. Z „podstawowego” budżetu unijnego, znanego i lubianego, dostaniemy mniej pieniędzy, niż zawsze.”
Trudno się z nim nie zgodzić. Wg Janusza Lewandowskiego, któremu akurat szczególnie nie wierzę, ale w tym przypadku może być bliski prawdy, z obecnych mechanizmów wsparcia oddamy około 90 mld zł. Natomiast w nisko oprocentowanych pożyczkach z tzw. Funduszu Odbudowy, dostaniemy około 150 mld zł, które trzeba będzie spłacić w ciągu 23 lat.
Czemu na początku postawiłem tezę o zdradzie i to podwójnej? Ponieważ jeśli podzielimy, co zrobił jeden z facebook-owych blogerów Moraine, otrzymaną kwotę netto na 7 lat, po odjęciu składki (będzie teraz wyższa) i zestawimy całość z zapisami porozumienia, wyrzekamy się w praktyce suwerenności, bo oficjalnie wyrażamy zgodę na:
- Mechanizm badania praworządności przez urzędników UE
- Wprowadzenie co najmniej 4 podatków unijnych
- Rozszerzenie dyrektywy o czystym powietrzu na nowe branże w tym branżę lotniczą
Cytat z wpisu Moraine:
„Czyli mamy dostać 125 mld euro na 7 lat? A ile wyniesie nasza składka? Bo te dane zwykle nie są chętnie podawane. Przed szczytem mówiło się o 4,5 mld – 6,18 mld rocznie. A więc 6 mld x 7 lat daje nam 42 mld euro składki. Czyli od tych wynegocjowanych dzisiaj 125 mld trzeba odjąć 42 mld składki. Zostaje 83 mld euro na 7 lat czyli 11,8 mld rocznie! Sprzedajecie suwerenność Polski za śmieszne 11,8 mld euro rocznie! Wyobrażacie sobie jak muszą się z nas śmiać w Pekinie i Waszyngtonie? Nie dziwcie się, że później traktują nas jak śmieci na posyłki, a Pani Ambasadoressa rządzi się jak u siebie.”
Diagnoza trafiona w punkt! Widać jasno, że zaorane zostanie ostatecznie także polskie górnictwo. Zresztą Rząd poczynił działania w tej kwestii już wcześniej, o czym pisałem. Nie chodzi tylko o kopalnie, ale wstrzymanie prac związanych np. z elektrownią w Ostrołęce. W połączeniu z szaleństwem unijnym dotyczącym „ochrony klimatu”, MUSI to przełożyć się na znacznie, być może finalnie nawet ponad dwukrotnie, wyższe ceny energii dla przemysłu i obywateli. Nałożenie unijnych podatków jest kolejnym krokiem do federalizacji państw unijnych, a więc do realizacji modelu UE wg manifestu z Ventotene, czyli takich zwolenników marksistowskich idei jak Spinelli czy Gramsci. Jak powiedział jeden z prezydentów USA, Ameryka nie stała się realnie federacją w momencie rozstrzygnięcia Wojny Secesyjnej, ale dopiero w chwili wprowadzenia ogólnie obowiązujących podatków. To ekonomia decyduje o prawdziwej wolności i bicz jakiego dotąd nie udało się eurokołchozowym urzędasom ukręcić wcześniej, został całkiem dobrowolnie włożony w ich ręce i to głównie za sprawą naszego Premiera. To wszak Mateusz Morawiecki był jednym z autorów pomysłów podatkowych UE. Naiwnie licząc na to, że może stanie się pupilem pani Anieli, podobnie, jak Donald Tusk, oddał w ręce eurokratów resztki suwerenności Polski.
Nie oddamy nawet guzika?
Zdrada jednak idzie w parze z pomysłami, które Rząd artykułował już wcześniej, czyli tzw. konsolidacji, albo fuzji, naszego sektora energetyczno-paliwowego. Chodzi o połączenie Orlenu i Lotosu, na które musiała wyrazić zgodę UE. Po jej uzyskaniu na skrajnie niekorzystnych warunkach, Premier odtrąbił sukces. Tymczasem, wiemy że nie tylko nie jest to żadna frajda, bo wpuszczamy na rynek paliwowy ostrą konkurencję oddając kilkadziesiąt najlepszych stacji benzynowych, do tego jeszcze podejmując zobowiązania do dodatkowej inwestycji, jaką miałby być hub paliwowy, także głównie dla naszych konkurentów, a wszystko to w zamian za enigmatyczną wizję stworzenia podmiotu zdolnego do walki na europejskim rynku paliw, co z oczywistych względów jest mrzonką. Nawet jeśli, co jest w dalszych planach, nowa firma wchłonęłaby jeszcze PGE, wciąż będzie niewielkim graczem na rynku globalnym, ale nie to jest najgorsze. Największe niebezpieczeństwo, to całkowita utrata suwerenności energetycznej przez nasz kraj. Już dziś jesteśmy importerem nie tylko gazu i węgla, ale też energii elektrycznej i to się będzie pogłębiało, a wystarczy jedna drobna zmiana w prawie unijnym (zniesienie działania tzw. „złotej akcji”, która daje formalną kontrolę nad firmą), aby w wyniku przejęcia utracić w jednej chwili wpływ na zasadniczą część lokalnego rynku paliw i energii. Kapitał jednak ma narodowość, co doskonale widzimy choćby w mediach. Mamy też okazję przekonać się o tym w kwestii gazu, czy węgla właśnie.
Z tego powodu uważam, że to co „nawyczyniała” polska reprezentacja pod przywództwem Premiera, na unijnym szczycie, woła o pomstę do nieba! Czy Mateusz Morawiecki chce w ten sposób przejść do historii, a może chodzi o wkupienie się w łaski eurokratów idąc dokładnie w ślady Donalda Tuska? Niestety, jedynym głosem wołającego na sejmowej i medialnej puszczy, jest Konfederacja, bo jakoś ani totalna opozycja, ani sprzedajne media, nie mówią o istocie, skupiając się jedynie na kwotach oraz tym, czy Unia może nam je zablokować z tytułu mechanizmu dotyczącego „praworządności”. To tylko niewielka część problemu, choć oczywiście, także istotna. Pryncypia sięgają jednak znacznie głębiej. Nie jest ważne za ile oddamy suwerenność, tylko, czy w ogóle zamierzamy jej bronić.
Przypomina mi się tutaj, niekoniecznie przyzwoita, anegdota, w której pewien hrabia spytał na przyjęciu przepiękną kobietę, czy oddałaby mu się za milion dolarów (było to w czasach gdy milion USD miał zupełnie inną wartość), na co ona odpowiedziała z uśmiechem:
– „No, wie pan, panie hrabio, cóż to w ogóle za pomysł?”
– „Rozumiem, że kwota nie jest znów tak wielka. A co by pani powiedziała na 2 miliony. W końcu to tylko jedna noc?”
– „Pan hrabia naprawdę chciałby wyasygnować za chwilę przyjemności aż taką sumę?” – zaśmiała się niewiasta zakrywając twarz wachlarzem.
Hrabia odszedł na chwilę, przepraszając i zdjął z tacy kelnera dwie lampki szampana, po czym wrócił do rozmowy.
– „A czy przespałaby się pani ze mną za jednego dolara?”
– „Ależ, panie hrabio, za kogo pan mnie ma?! – niemal wykrzyknęła obrażona lady.
-„ Sądziłem, że to już ustaliliśmy. Teraz negocjujemy cenę.” – odrzekł hrabia…
Tak właśnie wyglądają negocjacje dotyczące suwerenności. Może warto, żeby ktoś to wreszcie zauważył?
Czytaj również felietony: Jak zostać bękartem, Ruskie onuce i matematyka, I po strachu, Zgadzam się z Winnickim, Inteligentny koronawirus, Awans na królika, Opcja antypolska, Maseczka na każdą okazję,
i artykuły: FakeHunter czy FakeSpreader?, Koniec wielkiej hucpy?, Kiedy rozum śpi, Totalna ściema, Wyszczepieni, 447 godzin, A jednak się kręci, Szczyt Szumowskiego, Tarczą w przedsiębiorcę