Osaczona w ten sam sposób
Byliśmy świadkami ceremonii pogrzebowej, w której tylko nieboszczyk próbuje puszczać jeszcze oko do zgromadzonych tuż przed zamknięciem trumny…
Czas biegnie, za chwilę przeniesiemy się do Paryża, a już Rzym w międzyczasie, w całej krasie pokazuje się kibicom, choć niestety w przypadku Polski, bardziej tym płci z natury brzydszej. Panie nie grają dalej. Panowie nieco lepiej, a w zasadzie jeden pan, Hubert Hurkacz, który właśnie pokonał 2:1 ćwierćfinalistę z Nowego Jorku, Andrieja Rubleva. A jednak zapamiętamy to, co stało się w ubiegły weekend. Ależ to był dreszczowiec! – można by rzec, być może z pewną przesadą, bo przecież widzieliśmy już spotkania z większą liczbą zwrotów akcji. Od momentu, kiedy nasza ostatnia nadzieja, jaką była Iga Świątek, odpadła z turnieju, dla wielu kibiców śledzenie tenisowych zmagań w tegorocznym US Open, które z pewnością przejdzie do historii, przestało być atrakcyjne. Iga osiągnęła trzecią rundę, co wydawało się całkiem niezłym wynikiem, zwłaszcza biorąc pod uwagę przebieg drugiego meczu z Saschią Vickery. Z którą męczyła się niemiłosiernie przez dwa dni. Przegranie seta prowadząc w tie breaku 5:0, nie zdarza się zbyt często, więc niektórzy sądzili pewnie, że z tak chimeryczną grą daleko nie zajedzie. Ostatecznie, po przerwie z powodu deszczu, następnego dnia dokończyła mecz wygrywając dwa sety, ale 69 niewymuszonych błędów nie napawało optymizmem, zwłaszcza że kolejną przeciwniczką miała być Viktoria Azarenka. Ta sama, z którą słaby bilans meczów miała nasza Agnieszka Radwańska, a która po urodzeniu dziecka wróciła w wieku 31 lat na kort i odprawiła właśnie swoją rodaczkę rozstawioną z numerem 5 – A. Sabalenkę. Tymczasem Iga otworzyła mecz przełamaniem utytułowanej przeciwniczki i wygrała swoje podanie, walcząc dzielnie w kolejnym gemie. Nie dowiemy się, co by się stać mogło, gdyby wyszła na 3:0, ale potem, niestety, były cztery gemy dla Białorusinki, Świątek doszła na 4:4, ale nie utrzymała podania i uległa 4:6 w pierwszym secie. W drugim przełamała rywalkę dwukrotnie, lecz sama straciła serwis cztery razy, więc mecz zakończył się w dwóch setach 4:6, 2:6, ale gra Igi była momentami znakomita. Złośliwiec jakiś mógłby powiedzieć, że gra jej była, jak Maria Stuart, piękna, ale nieszczęśliwa. Gdyby statystyki pierwszego podania miała nieco lepsze, bardzo możliwe, że mielibyśmy niespodziankę. No, tak, ale przecież nie o tym miałem pisać, zwłaszcza, że znamy już wynik Igi z Rzymu, gdzie nie odnalazła się jeszcze na mączce i niespodziewanie zakończyła rywalizację na pierwszej rundzie.
Wracając do Nowego Jorku, kiedy pogromczyni Polki dotarła do półfinału, czekała na nią Serena Williams i wydawało się, że mimo świetnej formy, którą Viki potwierdziła wygraną na tych samych kortach w turnieju rozegranym tuż przed US Open, tym razem może być problem. Serena mozolnie dochodziła do półfinału. Siedem lat życia więcej, może na tym poziomie robić różnicę, bo przecież o tyle jest starsza od rywalki legenda amerykańskiego tenisa. Pierwszy set wydawał się jednak wskazywać, że Serena jest jak wino, im starsza, tym lepsza. Zmiotła z kortu Azarenkę wygrywając 6:1. Ta nie złożyła broni i pokazała charakter w dwóch kolejnych setach wygrywając 6:3, 6:3. Finał Wielkiego Szlema po powrocie z urlopu macierzyńskiego? Niesamowite! Dwie mamy na korcie w znakomitej formie. A przecież, chwilę wcześniej była jeszcze jedna mama, Bułgarka Cwetana Pironkowa, która nie spieszyła się z powrotem na kort, bo jej przerwa trwała aż trzy lata. Dotarła do ćwierćfinału US Open w swoim pierwszym turnieju po odłożeniu rakiety. To dopiero jest wyczyn! Niestety, choć pokonała Serenę w pierwszym secie, musiała ostatecznie uznać wyższość Amerykanki. W wielkim finale oczekiwał na kibiców, którzy patrząc na drabinkę, spodziewali się rewanżu za US Open sprzed dwóch lat, zupełnie inny deser… Oto właśnie pogromczyni legendy, stanęła oko w oko z tą, która dwa lata temu wygrała swój pierwszy tytuł, nie dając szans rozsierdzonej Serenie, mimo że miała przeciwko sobie publiczność, a Williams zachowywała się na korcie, niczym rozkapryszona nastolatka. Młodziutka Naomi Osaka wygrała w cuglach, a teraz przyszedł ten moment, kiedy rozpędzona, niczym Orient Express Victoria, miała ją pokonać. No i nawet zrobiła dokładnie to samo, co Serena wykonała z nią w pierwszej półfinałowej partii. Rozniosła Japonkę w pył. Wynik 6:1 zdawał się zapowiadać krótki finał. Nic bardziej mylnego! Osaka podniosła się i zwyciężyła dokładnie w takim samym stosunku, jak Viki pokonała Serenę. Mecz był niezwykle emocjonujący, a rezultat 6:3, 6:3, nie oddaje całej atmosfery. No, właśnie… Czy aby na pewno? O jakiej atmosferze tu mówimy, kiedy mecze rozgrywane były bez publiczności, ze sztucznymi oklaskami z głośników, puszczanymi nie zawsze we właściwych momentach (bo przecież nie jest dobrą porą na aplauz podwójny błąd serwisowy), a wszyscy prócz zawodniczek w maseczkach… Czy na tym ma teraz polegać sport, a zwłaszcza tzw. „wielki tenis”? Cóż, Azarenka została, można by rzec, „osaczona” przez Naomi dokładnie tak, jak Serena przez nią rundę wcześniej. Nosił wilk razy kilka… Niby na papierze, nic się nie stało. Turniejowa trójka wygrała z czternastką. Tak być powinno, ale emocji nie brakowało.
Rozpacz pretendentów
To jednak nie był koniec, bo przecież dzień później czekał prawdziwy dreszczowiec w turnieju męskim. Oto bowiem, po „wylaniu” z turnieju, o czym pisałem tutaj, samego Novaka Djokovica, jasne stało się, że zawody wygra jakaś „nowa twarz” Wielkiego Szlema. Do finału, nie bez problemów, awansował, wciąż głodny sukcesu Niemiec o rosyjskich korzeniach, Sasha Zverev, który odwrócił losy pojedynku z „pogromcą” Serba, Pablo Careno Bustą. Przegrał dwa pierwsze sety i wcale nie grał lepiej, a mimo to, jego przeciwnik zacząć grać na tyle gorzej, że niemal „wciągnął” go do finału oddając trzy kolejne partie. Po drugiej stronie siatki tym razem stanął przyjaciel, Austriak Dominic Thiem, który zdążył już w swojej karierze przegrać trzy finały, w tym dwa w Paryżu. Jego droga na kort centralny w Nowym Jorku ostatniej niedzieli, była mniej skomplikowana, a ponieważ wygrał niespełna 8 miesięcy temu ze swoim przeciwnikiem trudny mecz w Australian Open, pozostawał murowanym faworytem. Rywal wymęczony po pięciu setach, miał stać się łatwym łupem. Tymczasem Zverev niespodziewanie wygrał dość gładko dwa pierwsze sety 6:2, 6:4, a i w trzecim nic nie zapowiadało zmiany. Panowie odebrali sobie po razie serwis na początku partii, a potem było równo, aż do stanu 4:4. Dominic opanował nerwy i wygrał swoje podanie, a potem przełamał przeciwnika. W kolejnym secie 6:3 dla Austriaka i doszło do dreszczowca znacznie większego niż u pań. Zverev prowadził już 5:3 i wydawało się, że to koniec, ale Thiem jeszcze raz pokazał, że nie przypadkiem jest trzecią rakietą świata. Doprowadził do wyrównania i wyszedł na 6:5, lecz wtedy dała o sobie znać kontuzja, a może bardziej po prostu skurcze, które dały się we znaki po blisko 4 godzinach gry. Niemiec grał ostrożnie, ale dość perfidnie, korzystając z niepełnosprawności rywala. Przeciągał wymiany, widząc, że Dominic gra w zasadzie na jednej nodze. Doprowadził do tie breaka, który wydawał się być tylko formalnością. Jednak Austriak wyserwował sobie kilka ważnych punktów, a Saszę zgubiła chyba ostrożność. Przekombinował i dał wyjść przyjacielowi na 5:3. Przy 6:4 obronił pierwszą piłkę meczową. Potem kolejną i doprowadził do remisu. I gdy już było niemal pewne, że kontuzjowany Thiem krzywdy mu zrobić nie może, przegrał swój serwis, a potem wyrzucił łatwą piłkę w aut oddając Dominikowi 1,5 mln dolarów. Czemu tak? Ponieważ w tym roku pula nagród była niższa i przegrywający w finale otrzymywał połowę kwoty zwycięzcy. Cóż, kryzys… Austriak przyjął z pokorą te 3 miliony, a stojąc po meczu przy swoich mikrofonach, obaj niemal płakali. Zverev bardziej, ale można było odnieść wrażenie, że jesteśmy na jakiejś stypie, a nie na uroczystości wręczenia nagród, co słusznie zauważył jeden z komentatorów, Karol Stopa.
Jeśli spojrzeć na całość właśnie od strony obostrzeń, procedur i całego cyrku związanego z przebiegłym, wszędobylskim, koronawirusem, a dodając jeszcze skandal z Novakiem i żeńskim deblem T. Babos – K. Mladenović, faktycznie, w pewnym sensie, był to pogrzeb tenisa. W każdym razie, tenisa, który znamy i lubimy. Cała ceremonia z tzw. „dystansem społecznym”, „maskaradą” i pozostałymi aspektami korona-ściemy, jako żywo, nie przypominała święta dyscypliny, jaką mamy w pamięci z normalnych turniejów, zwłaszcza Wielkiego Szlema. Tak, to była stypa i tylko nieboszczyk próbował jeszcze puszczać oko do zgromadzonych, tuż przed zamknięciem trumny…
Co będzie dalej? W Paryżu podobno mają być kibice. Oczywiście, w mocno okrojonym składzie, ale jednak! Czy to wariactwo kiedyś się skończy, można spytać, tylko po co?… Już wiemy, że wielkim tego świata na szybkim końcu nie zależy. Na końcu Świata, tym bardziej. Zbyt mocno cenią swoje zdrowie i życie, żeby myśleć o wieczności. Mhm, nic nie jest wieczne. Tenis też kiedyś się będzie musiał skończyć. Oby był to bardziej efektowny koniec, niż ten w Nowym Jorku Anno Domini 2020…
Czytaj również felietony: Białoruski klangor, Kuriozum w stolicy, Legion Gorszycieli Bandytów i Terrorystów?, Prokuratorski skandal, Uratowani przez Covid?, Jak zostać bękartem, Ruskie onuce i matematyka, I po strachu, Inteligentny koronawirus, Awans na królika, Opcja antypolska,
i artykuły: Djoković wylany z kąpielą, List otwarty, Śmierci, których nie było, Bezczelność nie skończy się nigdy?, Szumowski musiał odejść, Bezprawie i niesprawiedliwość, Cynik, prowokator, czy ignorant?, FakeHunter czy FakeSpreader?, Koniec wielkiej hucpy?, Kiedy rozum śpi, Totalna ściema, Wyszczepieni, A jednak się kręci