Tegorocznych zawodów wielkoszlemowych w Nowym Jorku polscy tenisiści i tenisistki nie będą wspominać szczególnie dobrze. Choć Iga pozostanie w tym roku jedyną zawodniczką, która we wszystkich turniejach Wielkiego Szlema doszła co najmniej do czwartej rundy, z pewnością oddałyby tę statystykę w zamian za choćby jeden finał, nawet gdyby nie zakończył się sukcesem. Bywało lepiej, zwłaszcza, że tym razem tylko Kamil Majchrzak przebił się przez eliminacje, a Kacper Żuk i panie Katarzyna Kawa, Magdalena Fręch i Urszula Radwańska nie dały rady, choć ostatnia z wymienionych była bardzo blisko. Liczyliśmy na więcej, zwłaszcza w przypadku Huberta Hurkacza, bo był w niezłej formie, po udanym turnieju na kortach Wimbledonu, a losowanie wyglądało na dość szczęśliwe. Kibice tenisisty z Wrocławia mieli prawo liczyć co najmniej na grę do końca pierwszego tygodnia. Wiadomo, że to tylko sport i często decyduje dyspozycja dnia, ale Włoch Andreas Seppi, z którym przyszło się zmierzyć „Hubiemu” w rundzie drugiej najlepsze lata ma za sobą. Apetyt wzrósł, kiedy pierwszego seta zakończył szybko wynikiem 6:2 i nawet kiedy kolejną partię Hurkacz przegrał do czterech, nikt nie dopuszczał pewnie do siebie myśli, że może tu dojść do pięciu setów. W końcu, jak mówią niektórzy, grał z 37-letnim „emerytem”. Rzeczywiście, nie doszło do gry na pełnym dystansie, bo zawodnik z Italii wygrał w kolejnych dwóch partiach 6:4, 7:6 zamykając mecz. Ktoś powie, że szczęśliwie, bo 8:6 w tie-breaku, więc mogło być różnie. Mogło, lecz skończyło się właśnie tak. Mimo, że wrocławianin ma dodatni bilans dodatkowych gemów, a w pewnym momencie nawet wygrał ich trzykrotnie więcej niż przegrał, to akurat tego dnia Seppi zawarł przyjaźń z siatką, która w decydujących momentach zachowała się jak trzeba. Raz przepuściła piłkę na stronę Polaka, pozwalając jej opaść kilkanaście centymetrów od taśmy tak, że nawet Usain Bolt miałby problem by do niej zdążyć, a za chwilę przytrzymała ją nieco dłużej, by nie wyszła w out. Cóż, pech! O ile coś takiego w ogóle istnieje. No, bo czy można nazwać w ten sposób zakończenie pierwszego seta IV rundy pomiędzy Belindą Bencic, a Igą Świątek, kiedy wynik tie-break-a brzmiał 14:12 po dwudziestu minutach gry?! To z pewnością jeden z dłuższych, o ile nie najdłuższy dodatkowy gem tegorocznych rozgrywek (do końca pozostało 5 dni). O ile w całym secie panie popełniły zaledwie po kilka niewymuszonych błędów, a mecz stał na niesamowitym poziomie, to ostatni fragment obfitował w taką liczbę „niestandardowych” – eufemistycznie pisząc, zagrań, którymi można by obdzielić jakieś inne spotkanie. Mimo to, niektóre rozwiązania sytuacji skalą trudności zapierały dech w piersiach. Zabawa dla kibiców absolutnie niezwykła, co podkreślali komentatorzy z wielu krajów. A wynik? Kiedy się miało cztery piłki setowe, trudno zgłaszać pretensje, że przeciwniczka wykorzystała swoją piątą szansę. Belinda ma w tym sezonie stosunek wygranych do porażek w tie-breakach 8:1. Iga 3:3. Jednak myliłby się ktoś, kto powiedziałby, że taki gem dodatkowy da się wytrenować…
Każda z tenisistek mogła to wygrać. Polka goniła wynik po przełamaniu pierwszego podania. Grała znakomicie, wytrzymując presję i w końcu dopadła Szwajcarkę, wygrywając od stanu 3:5, kolejne gemy i wychodząc na prowadzenie 6:5. Tutaj nie wykorzystała pierwszej piłki setowej, dzięki czemu obejrzeliśmy horror, choć wydawało się, że mając 5:2 i własne podanie, zamknie za moment seta. Nic bardziej błędnego. Trwał w sumie 86 minut! Komentatorzy przypomnieli, że to mniej więcej tyle ile cały finał w Adelajdzie, który Iga rozstrzygnęła z Bencic na swoją korzyść 6:2, 6:2. Niestety, w drugim sytuacja się powtórzyła. Zdekoncentrowana Polka pozwoliła się przełamać na 3:1, ale dystans tym razem był zbyt krótki, aby dogonić przeciwniczkę, która także popełniała sporo błędów. Mimo to utrzymała podanie do końca i ostatecznie zwyciężyła 7:6, 6:3. Szczęście sprzyja lepszym? Barbara Schett i Mats Willander w pomeczowym studio raczyli nas podobnymi komunałami. Kiedy ich posłuchałem odniosłem wrażenie, że oglądali jakieś inne spotkanie. Oczywiście, jest prawdą, że Iga miała nieco gorsze statystyki, ale opowieści o tym, że Szwajcarka uzyskała przewagę z powodu „słabszego uderzenia Igi, jakim jest forehand”, albo że Belinda wygrała „pomimo kontuzji”, ponieważ dwukrotnie coś ją zakłuło w plecach, nie wiadomo do jakiej kategorii zaliczyć? Może baśni z mchu i paproci? Wydawać by się mogło, że doskonały tenisista powinien wiedzieć, że ta „gorsza strona”, to akurat jeden z największych atutów Igi, co przecież bardzo często widać na korcie, a niektóre z zagrań forehandowych stały się już wiralami w sieci, jak choćby „wkrętka” z meczu z Estonką, kiedy piłka wróciła na kort zahaczając o linię od wewnętrznej strony, choć wydawało się, że to niemożliwe. Fachowcy zwykle podkreślają, jak bardzo w kobiecym tenisie właśnie to uderzenie wyróżnia Polkę na tle innych zawodniczek, bo awansująca rotacja, jaką nadaje piłce bardziej sytuuje ją wśród tenisistów, niż tenisistek, co w tym przypadku nie jest żadnym mizoginizmem, ale komplementem. Zresztą, ona nigdy nie ukrywała, że jej idolem jest Rafa Nadal i to na korcie widać bardzo często. Któryś z dziennikarzy zażartował nawet, że Iga to Rafa w spódnicy. OK. Komentatorzy mają prawo mówić, co chcą, nawet opowiadać bzdury, czy jak to zrobił Karol Stopa komentując poza mikrofonem (tak sądził) mecz Aryny Sabalenki z Doną Vekic w II rundzie IO w Tokio, powiedzieć, że „ona za chwilę ten mecz przep…..i. Po prostu k…a koszmar”, co się zresztą stało. Bo ona rzeczywiście prze…grała. Zostawmy ten temat, bo nie jest najistotniejszy.
Chciałem w tym felietonie zwrócić uwagę na fakt, że mamy często (ja również) oczekiwania wobec naszych gwiazd, a nie bierzemy pod uwagę miejsca w jakim znajduje się rodzimy tenis. Ekscytujemy się, a nawet mamy za złe, że Hubert przegrał w półfinale Wimbledonu z Mateo Berrettinim, nie biorąc pod uwagę, że wrocławianin w TOP100 jest jedynym reprezentantem Polski, podczas gdy Włosi mają tam ośmiu tenisistów, a kolejni czekają w odwodzie. Ta „miłość”, która na forach łatwo przeradza się w nienawiść już po kilku słabszych występach, to prawdopodobnie nie tylko element narodowej schizofrenii, lecz właśnie braku wyboru. Dlatego też odpadnięcie pozostałych, z wyjątkiem Igi, reprezentantów należących do szeroko rozumianej elity tej dyscypliny sportu, przyjmujemy z poczuciem krzywdy. Bo znowu się nie udało, bo zawiedli, bo za wcześnie itd. A może włożyliśmy im na plecy bagaż nie do uniesienia…? Oczywiście, na szczęście, najlepsi potrafią odciąć się od tego medialnego szumu i po prostu robić swoje. Żal pozostaje i zapewne słusznie powiedział Wojciech Fibak, że rozumie, co będzie przeżywać Świątek wracając do kraju. Wspominał w wywiadzie swoją porażkę sprzed lat na kortach Flushing Meadows–Corona Park, kiedy nie dostał się do półfinału przegrywając w tie-break-u piątego seta ćwierćfinału z Johnem Kriekiem, choć podobnie jak Iga objął prowadzenie i miał, mogłoby się wydawać, wszystko pod kontrolą. Zwrócił uwagę, że takie porażki pozostają w pamięci, a ból jest ogromny. Frustracja, kiedy ucieka szansa awansu, być może nawet do finału, bo teoretycznie za Belindą utworzyła się już „autostrada”, musi sprawiać przykrość. W pomeczowym wywiadzie Iga zwróciła uwagę na przestrzelony wolej w samej końcówce tie-break-a, ale dodała od razu, że trudno się obwiniać, jeśli praktycznie była to jedyna wyprawa do siatki. Trochę przesadziła, bo tych piłek było kilka, ale rzeczywiście akurat w tym elemencie Bencic miała skuteczność 89%, a Polka tylko 57% (wygrane cztery z siedmiu). Podkreśliła też, że jeszcze nie jest tak skuteczna na twardej nawierzchni, wciąż się uczy, a rywalki również zrobiły postępy, więc trzeba stale podnosić poziom gry. Turniej uznała za udany, chociaż zadra pewnie gdzieś w sercu pozostanie.
Mnie zaniepokoiło coś innego. Reakcja w meczu z Fioną Ferro, kiedy po przegraniu seta i swojego podania w kolejnym, powróciły koszmary z czasów juniorskich i początku kariery seniorskiej, łzy i spora niestabilność emocjonalna, nad którą podobno pracowała z Darią Abramowicz i wydawało się, że ma ten etap już za sobą. W Tokio rozkleiła się zupełnie, ale można to zrozumieć, bo za bardzo chciała, a Hiszpanka Badosa zagrała jedno z lepszych spotkań w karierze. W meczu z Francuzką potrafiła się jednak wziąć w garść i dopadła rywalkę, a w decydującym secie zagrała bezbłędnie. Świetny mecz III rundy US Open z Estonką A. Kontaveit dał nadzieję, że będzie już tylko lepiej. Nie było… Widowisko fantastyczne, a że bez happy endu? Tak się zdarza. Być może rację ma trener Piotr Sierzputowski mówiąc, że Iga nie dotarła w tym turnieju do fazy, w której mogłaby pokazać pełnię swoich umiejętności. Do tego niezbędny jest pewien luz. Pamiętamy turniej w Rzymie, gdzie początek był szalenie trudny, a potem ćwierćfinał i półfinał rozegrany w odstępie kilku godzin, kiedy poradziła sobie z Eliną Switoliną i Coco Gauf bez straty seta, a w finale odprawiła „na rowerze” (6:0, 6:0) Karolinę Pliskową. Czy gdyby tym razem wygrała jeden z własnych serwisów przy stanie 5:2 w tie-breaku, byłaby w finale? Tego się nie dowiemy. Na pociechę otrzymała milion złotych i złożyła obietnicę, że zobaczymy ją wkrótce w silnie obsadzonym turnieju WTA 500 w Ostrawie.
Tymczasem w kobiecej drabince mamy kilka sensacji, bo 18-latka Leylah Fernandez z Kanady plasująca się pod koniec TOP100, jeszcze przed kolejnymi urodzinami wyrzuciła z turnieju m.in. Japonkę Naomi Osakę (5. WTA) i Andżelikę Kerber (17. WTA), a następnie, już dzień po ukończeniu 19 lat rozprawiła się w ćwierćfinale z czwartą rakietą rankingu WTA – Eliną Switoliną, od niedawna małżonką jednego z moich ulubionych tenisistów francuskich Gaela Monfilsa. Fernandez większość pojedynków rozegrała na pełnym dystansie, co nie przeszkodziło jej by sprawić sobie najlepszy prezent. Znakomity mecz z Ukrainką (panie zagrały ponad 70 tzw. winnerów) zakończyła w tie-breaku trzeciego seta przy pierwszej nadarzającej się okazji. Najzabawniejsze jest to, że wciąż ma szansę, by spotkać się w finale z młodszą o 2 miesiące brytyjką o rumuńsko-chińskich korzeniach, Emmą Raducanu, która odprawiła bez straty seta m.in. Chinkę Shuai Zhang (49. WTA) 6:2, 6:4, rozbiła Hiszpankę Sarę Sorribes-Tormo (41. WTA) 6:0, 6:1, a w końcu pogromczynię rakiety numer jeden (Ash Barty), czyli Shelby Rogers (43) 6:2, 6:1 i w ćwierćfinale samą Belindę Bencić (11.WTA) 6:3, 6:4. Wcześniej przebijała się przez kwalifikacje, a więc dla niej było to już spotkanie numer osiem! Czy Iga miałaby szansę? Myślę, że tak, ponieważ grają podobnie, a topspin Polki wydaje się być mocniejszy, a doświadczenie większe, choć widzieliśmy, że ono nie pomogło w starciu z 18-latką nawet mistrzyni olimpijskiej. Po obejrzeniu jednego z najgorszym meczów tego turnieju, jakim był pojedynek A. Sabalenki (2. WTA) ze zwyciężczynią Wimbledonu B. Krejcikową (7.WTA), gdzie zawodniczki miały często problem, żeby trafić w karo serwisowe, albo utrzymać piłkę w korcie przy wymianie złożonej z 6 uderzeń, wydaje się, że Białorusinka zostanie „zoperowana” przez Kanadyjkę z chirurgiczną precyzją. Kto wie, czy nie zobaczymy finału kobiet z liczbą 37…? To suma lat najmłodszych półfinalistek.
Tymczasem możemy się cieszyć z przyzwoitego występu Igi oraz udanego rewanżu polsko-amerykańskiego debla z udziałem Magdy Linette, który wprawdzie zakończył występy w II rundzie, ale w I-szej wyeliminował Czeszki – triumfatorki m.in. ostatniego Wimbledonu, debel Krejcikowa-Siniakowa (2. WTA). Warto przypomnieć, że kara, która spotkała faworytki, była jak najbardziej zasłużona. Właśnie w trakcie londyńskiego spotkania Barbora Krejcikowa dopuściła się zachowania nielicującego nie tylko z godnością mistrzyni, ale z elementarnymi zasadami fair play. Wskazała sędziemu inny ślad piłki, która znalazła się po stronie przeciwniczek Magdy i Bernardy Pery, niemal 10 cm przed linią końcową, a został niesłusznie wywołany aut. Oszustwo, prawdopodobnie w skali całego meczu bez znaczenia, choć tego się już nie dowiemy. Cały świat mógł jednak zobaczyć w powtórkach, że to nie był sędziowski błąd, tylko „wielbłąd” oraz, że Krejcikowa musiała widzieć gdzie lądowała piłka, bo stała niecałe dwa metry od tego miejsca patrząc właśnie w tę stronę.
Plusem na pewno było też wyeliminowanie przez parę Hubert Hurkacz – Szymon Walkow turniejowej „piątki” – Kolumbijczyków Farah/Cabal, co także nie przełożyło się na dalszy pochód polskiego debla, ale zwycięstwo cenne zwłaszcza dla młodszego kolegi wrocławianina, który śmiało poczyna sobie z Janem Zielińskim w challengerach, a doświadczenie na tym poziomie doda mu pewności siebie i na pewno zaprocentuje w przyszłości. Choć dziś turnieje drużynowe zeszły na drugi plan, ale jeszcze nabiorą blasku, a taka „eksportowa” para jaką kiedyś stanowili Mariusz Fyrstenberg z Marcinem Matkowskim, bardzo się reprezentacji przyda.
Dla zawodników wartością dodaną mógł stać się „nowy system płac”, wymuszony podobno przez skutki Covid-19. Nie, nie! Nie chodzi o te zdrowotne, ale finansowe. O ile gwiazdy z TOP50 jakoś sobie radziły, zwłaszcza w rozgrywkach indywidualnych, pomimo spadku wysokości nagród (brak wpływów z biletów i utrata części sponsorów), to już zawodnicy na niższych poziomach rozgrywek, czy choćby debliści, mieli zadanie utrudnione i stracili większą część sezonu. Dlatego zastosowano rozwiązanie „socjalistyczne”, no może nie aż tak, żeby wszystkim po równo, ale kosztem premii dla zwycięzców podniesiono nagrody za udział w eliminacjach i pierwszych rundach:
1. runda – $75 tys.
2. runda – $115 tys.
3. runda – $180 tys.
4. runda – $265 tys.
ćwierćfinał – $425 tys.
półfinał – $675 tys.
2. miejsce – $1,25 mln
zwycięstwo – $2,5 mln
Debel (suma nagród dla duetu)
1. runda – $20 tys.
1/8 finału – $54 tys.
ćwierćfinał – $93 tys.
półfinał – $164 tys.
2. miejsce – $330 tys.
zwycięstwo – $660 tys.
Zatem nasi zawodnicy, nawet odpadając wcześniej, znacznie podreperowali budżet. Można by rzec, że niby socjalizm, ale jednak z „ludzką twarzą” 😉
Pomimo, że turniej US Open zamknął się w tym roku dla Polaków dość szybko, większość pojedynków stała na wysokim poziomie, a pełna niespodzianek końcówka, choć że już bez polskich akcentów, będzie interesująca. Odpowiedź na pytanie, czy Novak skompletuje Wielkiego Szlema w tym samym roku kalendarzowym i wysunie się na pozycję najwybitniejszego zawodnika w historii tenisa, pozostaje wciąż otwarte.
Czytaj również felietony: Wymyk do podporu, Szczepionkowa propaganda nie działa! Szczepionkowe wakacje z QR kodem, Szczepionkowa schizofrenia, Maseczki z kluczykiem?, Największy przekręt i co dalej? Zabijamy ludzi, Złoty strzał dla seniora, To już nie teorie spiskowe! Talerz dla policjanta, Dno dna i szczepionka plus, Kondukt Niepodległości, Gonić króliczka, Norka odarta ze złudzeń, Uratowani przez Covid?
i artykuły: Sanitaryzm na raty, Powiedz STOP mordercom, Hulajnoga piekła nie ma, Szczepionkowi kłamcy w natarciu, Szczepionkowy totalitaryzm w rozkwicie, Przymus szczepień to ściema! Życie zaczyna się po szczepionce? Wyszczepieni na medal? Wspólnota zaszczepionych, Jak jeszcze mogę Panu pomóc? Magnetyczne szczepionki i depopulacja, Chcą wyszczepić Wasze dzieci! Nie szczep się! Panikuj! Maseczki groźne dla życia, Szczepionki zabijają w ciszy, Rosyjska ruletka, Najlepsza szczepionka przeciw Covid-19, Milczenie owiec? Śmierci, których nie było, A jednak się kręci