Dzisiejszy felieton nie będzie dotyczył szczepionek, zamordyzmu, totalitaryzmu i podobnych „przyjemności”, serwowanych nam ostatnio w coraz większych dawkach (dosłownie i w przenośni). Oto właśnie zakończył się absolutnie niezwykły turniej w historii tenisa, a gdzieś w tle mamy jeszcze rodzimych kopaczy, którzy postawili się synom Albionu na basenie, tzn., w szpitalu, a w zasadzie na Stadionie Narodowym (jak zwał, tak zwał).
Poprzedni felieton dotyczący sportu pisałem nieco rozgoryczony postawą naszych tenisistów i z pewnym żalem, że ostatnia nadzieja, Iga Świątek, nie dała rady świeżo upieczonej mistrzyni olimpijskiej – Belindzie Bencic ze Szwajcarii. Przegrany w tie-breaku 12 do 14 set, który trwał 86 minut, „ustawił” cały mecz , więc w ćwierćfinale znalazła się rywalka. I co? Okazało się, że nie miała dla niej szacunku osiemnastoletnia Brytyjka Emma Raducanu, choć nie była w rankingu numerem 8 (jak Iga), ale 150! Sensacja? Bynajmniej! Wspomniałem o dwóch utalentowanych dziewczynach, które szły przez turniej, jak burza wyrzucając faworytki. Spektakl trwał dalej, bo o dwa miesiące starsza Kanadyjka Leylah Fernadez zostawiła wśród swoich „ofiar” nie tylko Naomi Osakę, czy Andżelikę Kerber, ale też Elinę Svitolinę i Arynę Sabalenkę. Trzy zawodniczki z TOP5 rankingu! Emma, teoretycznie, miała nieco łatwiej, bo w ostatnich rundach musiała pokonać tenisistki „tylko” z pierwszej dwudziestki, w tym wspomnianą mistrzynię olimpiady w Tokio. Tyle, że rozpoczęła turniej trzy tygodnie temu, przebijając się przez eliminacje. Rozegrała w sumie 10 meczów BEZ STRATY SETA i została JEDYNĄ kwalifikantką w historii, która nie tylko dostała się do finału US Open, ale jeszcze go wygrała! Jest też pierwszą w XXI wieku triumfatorką Wielkiego Szlema – przedstawicielką Zjednoczonego Królestwa. Wcześniej (53 lata temu) dokonała tej sztuki Wirginia Wade. Jeśli ktoś obejrzał ostatnie spotkanie z Kanadyjką, a nie wiedziałby, że grały ze sobą 150 i 73 rakieta rankingu WTA, stwierdziłby, że to po prostu niemożliwe. Kosmiczny poziom meczu, jaki zaproponowały nastolatki, mógł zachwycić także koneserów, a publiczność nagrodziła zawodniczki długą owacją. Można by spytać, jak to możliwe? Gdzie te panie ukrywały się wcześniej? Leylah Fernandez mówiła w wywiadach, że doszła do sukcesu ciężką pracą i wolą walki. Zawsze wierzyła, że wystąpi w finale Wielkiego Szlema. Pewnie nie sądziła, że stanie się to tak szybko. Emma żartowała w domu, że jedzie na wyprawę, która potrwa 3 tygodnie. Jednak zarezerwowała bilet powrotny znacznie wcześniej. Później trzeba było zmieniać rezerwację, bo ona nie przestawała grać niewiarygodnie skutecznego i miłego dla oka tenisa, co potwierdziła też w pełni w finale. Nie wykorzystała wprawdzie 3 piłek meczowych, ale ostatecznie spotkanie zakończyła efektownym asem serwisowym. Potem był ten niezwykły uśmiech, gratulacje rywalki, puchar i czek na 2,5 mln dolarów oraz 2040 punktów (również rekord wszechczasów). Od poniedziałku Leylah pojawi się w rankingu WTA z numerem 27, a Emma awansuje na 23 pozycję. Być może w październiku będzie już wyżej od Igi. Nie dlatego, że awansuje do TOP10, choć to też możliwe, ale trzeba pamiętać, że nasza zawodniczka straci 1500 punktów, za ubiegłoroczny turniej w Paryżu, bo ostatnio doszła tylko do ćwierćfinału, więc jeśli by nie powiodło jej się w Ostrawie i Indian Wells, może znaleźć się okolicach 17-ego miejsca. Warto przypomnieć, że finalistki US Open spotkały się już ze sobą w turnieju wielkoszlemowym trzy lata wcześniej. Tyle, że wówczas była to II runda juniorskiego Wimbledonu. Jak grały na trawie można zobaczyć tutaj.
Karol Stopa, komentator Eurosportu starał się podkreślić, że to tenis męski pokazał w Nowym Jorku, jak bardzo ranking odzwierciedla aktualną siłę gry zawodników. Faktem jest, że w finale spotykają się tenisiści nr 1 i nr 2. W tenisie kobiecym często bywa inaczej. Dziennikarz sugerował więc regres, no bo jeśli suma pozycji rankingowych półfinalistów męskiego US Open oscyluje wokół liczby 30, zaś u pań jest to ponad 240, to znaczy, że kobiecy tenis jest nieprzewidywalny i generalnie na znacznie niższym poziomie. W moim przekonaniu to całkowita nieprawda! Doskonały przykład, jak można z tych samych faktów wyciągnąć zupełnie mylne wnioski. Jeśli zawodniczka nr 73 pokonuje m.in. trzy tenisistki z pierwszej piątki, a w finale przegrywa ze 150-tą rakietą rankingu WTA, która zmiotła po drodze z kortu kilka pań, które z całą pewnością grać potrafią, to nie oznacza regresu, ale wręcz przeciwnie, świadczy raczej o szybkim rozwoju wielu młodych tenisistek. Kiedy patrzyłem na mecz finałowy (polecam skrót, choć nie oddaje emocji), w którym mieliśmy niemal wszystko, ze zwrotami akcji, przełamaniami, nieprawdopodobnymi wymianami, na poziomie czasem wręcz niebotycznym oraz odpornością psychiczną, której mogłyby im pozazdrościć utytułowane tenisistki, diagnoza, że to przypadek i zagrały tu jakieś nowicjuszki, jest nieuprawniona. Widziałem wiele finałów, które nawet przez pół seta nie stały na takim poziomie. Można raczej zadać pytanie, gdzie te dziewczyny były wcześniej?! To pokazuje również, jak bardzo niedoskonały i krzywdzący jest obecny sposób klasyfikacji i liczenia punktów WTA. Proszę zwrócić uwagę, że Emma Raducanu grając w mniejszych turniejach, w ostatnim czasie ich NIE WYGRYWAŁA! Czy to oznacza, że dwa miesiące temu nie potrafiła grać w tenisa? Jakim cudem znalazła się w takim razie w IV rundzie Wimbledonu? Nie potrafi domykać meczów? To czemu bez problemu domknęła je w największej imprezie, także grając tylko dwukrotnie na największym korcie, m.in. przeciwko mistrzyni olimpijskiej? Otóż, prawda jest taka, że jest coraz szersza grupa zawodniczek (tenisistów również – przykłady Holendra Van de Zandschulpa, Lloyda Harrisa z RPA, czy Amerykanina Jensona Brooksby), pukających do TOP30 nie tylko z końca 50-ki, ale i z połowy drugiej setki, niestety często nieskutecznie, bo ciułanie punktów w turniejach ITF może trwać latami, zwłaszcza, jeśli przytrafi się jakaś kontuzja, co przy wyniszczającym trybie gry niemal bez przerwy, jest częstą przypadłością. Kto otrzymuje dzikie karty od organizatorów? Przecież nie dotyczy to wszystkich obiecujących zawodników, ale zawsze jest wynikiem negocjacji, układów, czasem zabiegów wręcz marketingowych, a nie każdy znakomity tenisista, czy tenisistka ma dobrego managera. Wybitni sobie i tak poradzą? To spore uproszczenie. Emma Raducanu ma majętnych rodziców, więc wielokrotne sfinansowanie jej podróży na inny kontynent i pokrycia kosztów pracy fachowców nie stanowi problemu, ale w dyscyplinie, w której krocie zarabiają nieliczni, a resztę traktuje się trochę, jak kwiatek do kożucha, duża część talentów po prostu przepadnie. Same uzdolnienia i ciężka praca, wbrew pozorom, nie wystarczą. Myślę, że zmiany w punktacji za poszczególne turnieje powinny nastąpić już dawno. To, że coś istnieje bardzo długo, nie oznacza, że jest dobre. Patologie systemowe bywają przerażająco trwałe. Znamy to, choćby z systemów politycznych. Presja nakładana na młodych sportowców, którzy muszą grać niemal bez przerwy, żeby poprawiać pozycje w rankingu, a gdy nie mogą zagrać z różnych przyczyn w tej samej imprezie w kolejnym roku, nagle tracą istotną część „dorobku”, staje się czasem nie do zniesienia. Dochodzą jeszcze oczekiwania sponsorów, kibiców, a i federacji narodowych, bo trzeba kogoś wystawić w meczach drużynowych, a gwiazdom nie zawsze jest „po drodze” z terminami. Stąd mamy przykłady załamania formy, dyspozycji psychicznej, a w końcu zawieszania karier (jak Naomi Osaki, czy w Polsce Mai Chwalińskiej) z powodu depresji. Będzie tego coraz więcej. Jeśli jeszcze każe się grać w zamkniętych „bańkach” i nosić szmaty na twarzy, przyjmować różne preparaty i wykonywać setki testów, może być znacznie gorzej. W świecie wyścigu szczurów, w którym liczy się tylko zwycięstwo, coraz łatwiej o selekcję negatywną. Czy bezwzględny „cyborg”, z wytrenowanym „do bólu” (nomen omen) każdym mięśniem, najlepiej jeszcze (prócz trenerów i fizjoterapeuty) z psychologiem na ławce, statystykiem oraz całym sztabem innych fachowców, ma uczynić przyszłość dyscypliny świetlaną? Być może na krótko tak. Widzowie, co najlepiej pokazał właśnie ostatni finał nowojorskiego turnieju kobiet, wolą jednak oglądać normalnie zbudowane, smukłe, naturalnie poruszające się po korcie, dziewczyny, zwłaszcza gdy okazuje się, że one nie tylko nie grają gorzej od „robotów”, ale robią to znacznie lepiej, z fantazją i wdziękiem. Z tym, że wiele z nich zobaczylibyśmy w turniejach WTA o wiele wcześniej, gdyby nie doprowadzono do tak szalonych dysproporcji w przyznawanej liczbie punktów za zwycięstwa w ITF i nie odpisywano by po roku za brak występu w tym samym turnieju całkowitej ilości zdobytych punktów, a na przykład tylko 50%. Można by także wprowadzić premie punktowe za wygranie określonej liczby turniejów w sezonie. Zmiana choćby w trzech takich „drobnych” aspektach spowodowałoby obniżenie presji na start w tych samych turniejach, gdzie atrakcyjna w kolejnym roku może być już wyłącznie nagroda finansowa, a i to nie zawsze. Jednak grać trzeba, bo punkty są potrzebne, a wybór turniejów tej samej rangi nie zawsze jest możliwy. Zwiększyłoby to także rotację w całej drabince rankingowej. Moim zdaniem, znacznie łatwiej byłoby się pokazać utalentowanym tenisistkom i tenisistom z mniej zasobnym portfelem, bo szybsze zdobywanie za zwycięstwa większej liczby oczek i otrzymanie na przykład dodatkowych 200-250 punktów premii za wygranie trzech turniejów ITF, a może jeszcze jakiejś dodatkowej, za wygraną w dwóch, trzech, turniejach z rzędu, sprawiłoby, że szansa na grę w zawodach wyższej rangi nie byłaby dla wielu teoretyczna, ale jak najbardziej realna. Przy takim systemie punktacji pojawiłyby się zapewne też „gwiazdy jednego sezonu”, jednak to akurat byłoby z korzyścią dla widzów, o ile oczywiście, pandemiczni zamordyści nie zamkną znów wszystkiego, bo przecież ostatnio właśnie polityka decyduje o sporcie w sposób bezwzględny.
Warto zapamiętać jednak US Open 2021. Choć dla nas, Polaków, nie był szczęśliwy, okazał się niezwykły nie tylko ze względu na fantastyczne wyniki młodych tenisistek, ale też obfitował w stojące na bardzo wysokim poziomie mecze, pełne niespodzianek w turnieju męskim. Zakończenie nie przyniosło, niestety, kolejnego rekordu. Przed szansą stanął Novak Djokovic, który mógł za jednym zamachem wysunąć się na pozycję lidera wielkiej trójki w liczbie wygranych turniejów najwyższej rangi i wyrównać osiągnięcie Roda Lavera, który jako drugi (i jak dotąd ostatni zawodnik) 53 lata temu wygrał „kalendarzowego Szlema”, czyli cztery największe imprezy w tym samym roku. W przypadku Serba wydawało się to nie tylko realne, ale niemal pewne, zwłaszcza gdy rywale – Roger Federer, Rafael Nadal, a z młodszych, choćby Dominik Thiem, leczą kontuzje. Novak grał wprawdzie nierówno, ale bez większych problemów dotarł do półfinału, w którym pokonał A. Zwieriewa 3:2, rewanżując się mistrzowi olimpijskiemu za przegraną w Tokio. Pojedynek przyniósł kolejny rekord, bo zawodnicy wymienili w jednym z punktów aż 53 uderzenia! Prawdopodobnie nie wszystkim tenisistom udałaby się taka sztuka, nawet gdyby zechcieli tylko przebijać piłkę przez siatkę towarzysko, a to stało się w twardej walce, przy 1:1 w setach, 5:4 i 40:15 dla Novaka. Obejrzyjcie to koniecznie! Poprzedni rekord ustanowiony w meczu pomiędzy Petem Samprasem i Andre Agassim pochodzi z 1999 roku, kiedy wymiana skończyła się w 51 uderzeniach. Serb był faworytem również w ostatnim meczu. Okazało się, że na papierze wszystko wygląda lepiej, niż w rzeczywistości. Skład finału, dość przewidywalny, bo spotkały się rakiety nr 1 i 2, był pojedynkiem jednostronnym, z tym że tym razem w trzech setach wygrał Rosjanin Danił Miedwiediew, pieczętując udany sezon. Momentami mecz stał na wysokim poziomie, choć oczywiście, widzowie mieli apetyt na więcej, zwłaszcza po tym, co pokazały dzień wcześniej tenisistki.
Gladiator kortu, nie odwrócił tym razem losów meczu, przegrywając 4:6, 4:6 w pierwszych setach. Pewnie, gdyby ktoś powiedział mi, że finał potrwa niewiele ponad 2 godziny, popukałbym się w głowę. Nie pomogła nawet nowojorska publiczność, która próbując pomóc Novakowi zachowywała się przy zagraniach Daniła w sposób po prostu chamski. Bo jak inaczej nazwać gorące oklaski po podwójnych błędach serwisowych, czy uniemożliwianie rozpoczęcia gema głośnymi wrzaskami, mimo próśb sędziego o opanowanie emocji? Tych nie udało się również powściągnąć Serbowi, który połamał rakietę. Nie pomogło… Gladiator, który bez litości rozprawiał się w wielu finałach z najlepszymi, często nawet wtedy, kiedy już, już witali się z gąską, został tym razem całkowicie stłamszony i nie zachowa raczej dobrych wspomnień, choć 1,25 mln dolarów dla większości tenisistów byłoby pewnie wystarczającym pocieszeniem. W ostatnim secie przegrywał już 1:5 i ze łzami w oczach, tylko dzięki kibicom, udało mu się przełamać serwis Rosjanina po raz pierwszy i wyrwać jeszcze trzy gemy, głównie za sprawą wielu podwójnych błędów serwisowych przeciwnika i chwilowej frustracji spowodowanej tak nieobiektywnym zachowaniem nowojorskiej publiczności. Serb komplementował ją, nazywając „najlepszą na świecie”, podczas, gdy chyba każdy już dawno zorientował się, że jest akurat całkiem odwrotnie. Bezceremonialne rozmowy, szum, niczym w ulu, przynoszenie potraw i wrzaski w trakcie długich wymian, to regionalna „specjalność zakładu”… W Londynie jednak nie do pomyślenia. I dobrze!
To już jest koniec…? Nie! O ile nie wymyślą kolejnych „fal” tenisowe życie będzie toczyć się dalej. Przed nami za trzy miesiące Australian Open, a wcześniej kilka turniejów, w których zobaczymy naszych ulubieńców. O spektakularne zwycięstwa może być nieco trudniej, ponieważ nawet na, wydawałoby się bardzo młodych zawodników, napierają z tyłu jeszcze młodsi, gotowi na sukces… Tak było zawsze, choć pewnym punktem odniesienia stawały się gwiazdy, które nie chciały spadać. Siostry Williams, Roger, Rafa, czy Novak, śrubowali swoje rekordy do granic wytrzymałości, jak się miało okazać, także fizycznej. Przejdą do historii, ale przecież nikt nie odmówi chwały tym mniej utytułowanym. Agnieszka Radwańska nie wygrała wprawdzie żadnego turnieju Wielkiego Szlema, ale okazała się najlepsza w 2015 roku w WTA Finals, które są „małymi” mistrzostwami świata, czy odpowiednikiem finałów Ligi Mistrzów w piłce nożnej. Kibice na całym globie zapamiętają jej spektakularne zagrania, bo w tym plebiscycie zwyciężała wielokrotnie. Justin Henin wygrała tylko raz – w Paryżu, więc to za mało? Czy Bjoern Borg zostanie zapomniany, albo uznany za gorszego, ponieważ wygrał 64 turnieje w tym „tylko” 11 wielkoszlemowych, a nie na przykład 20? A czy Novak Djokovic będzie najlepszym zawodnikiem świata dlatego, że tę „magiczną” liczbę zwycięstw przekroczy? W mojej ocenie, liczy się o wiele więcej, niż tylko wygrywanie. Oczywiście, świat kocha zwycięzców, a może nie tyle kocha, co podziwia i czeka cierpliwie, aż się potkną i przyjdzie pora, by zacząć hołubić nową gwiazdę… Kiedyś Roger Federer powiedział:
„Bardzo miło jest być kimś ważnym, ale ważniejsze jest, żeby być miłym”… I tego się trzymajmy!
Czytaj również felietony: Turniej US Open Closed, Wymyk do podporu, Szczepionkowa propaganda nie działa! Szczepionkowe wakacje z QR kodem, Szczepionkowa schizofrenia, Maseczki z kluczykiem?, Największy przekręt i co dalej? Zabijamy ludzi, Złoty strzał dla seniora, To już nie teorie spiskowe! Talerz dla policjanta, Dno dna i szczepionka plus, Kondukt Niepodległości, Gonić króliczka, Norka odarta ze złudzeń, Uratowani przez Covid?
i artykuły: Szczepionkowe polowanie z nagonką, Sanitaryzm na raty, Powiedz STOP mordercom, Hulajnoga piekła nie ma, Szczepionkowi kłamcy w natarciu, Szczepionkowy totalitaryzm w rozkwicie, Przymus szczepień to ściema! Życie zaczyna się po szczepionce? Wyszczepieni na medal? Wspólnota zaszczepionych, Jak jeszcze mogę Panu pomóc? Magnetyczne szczepionki i depopulacja, Chcą wyszczepić Wasze dzieci! Nie szczep się! Panikuj! Maseczki groźne dla życia, Szczepionki zabijają w ciszy, Rosyjska ruletka, Najlepsza szczepionka przeciw Covid-19, Milczenie owiec? Śmierci, których nie było, A jednak się kręci